Login
Get your free website from Spanglefish
This is a free Spanglefish 2 website.

BLOG GÓRSKI             



BLAUSPITZE - 2,575 m

Tirol - Osttirol
Pasmo i grupa górska - Alpy Wschodnie, Taury Wysokie, Granatspitze Group
Centrum Informacyjno-Turystyczne - Kals am Grossglockner
Wyprawa 28 lipca 2008 - 2 osoby - nieudana

 

Tym osobom, które zdecydują się spędzić wakacje w Taurach Wysokich (Hohe Tauern) w Alpach austriackich, gorąco polecam, aby udali się w okolice Kalsa am Grossglockner. I jeśli będąc tam nie mają za bardzo czasu, ochoty lub - tak jak ja - siły na wdrapywanie się na czubek Grossglocknera (3,798 m n.p.m.), mogą spróbować wejść na jeden z najciekawszych - moim zdaniem - tamtejszych szczytów. Na pierwszy rzut oka nie jest to góra wysoka, szczególnie w porównaniu z jej wyniosłymi sąsiadami. To tylko 2,575 metrów n.p.m, a to oznacza, że wytrawny alpinista nawet nie będzie chciał na nią spojrzeć. Niemniej jest to góra wystarczająco trudna technicznie, aby zasłużyć na naszą uwagę. Jest dość stroma, aby się porządnie zmęczyć na jej zboczach. Posiada też kilka mrożących krew w żyłach grani i stromych skał. Przede wszystkim jednak, Blauspitze jest górą niezwykle piękna, której niezwykła uroda ukryta jest w szafirowo-błękitnym kolorycie skał.

Wyprawę na Blauspitze'a najlepiej rozpocząć z wioski Kals am Grossglockner, a ściślej z jej przysiółka Grossdorf. Stamtąd nie ma większych problemów ze znalezieniem właściwego szlaku, na który wchodzimy zaraz za parkinkiem znajdującym się przy hotelu Tauerwirt nad samym brzegiem uroczego potoku Kalser Bach. Zaraz za parkingiem rozpoczynamy dość strome wejście zboczem góry do bacówki Kereralm znajdującej się na wysokości 1,843 metrów n.p.m. Podejście to może nam zająć nawet 3 godziny, gdyż wyjście to faktycznie znajduje się na mocno stromej i pionowej skale, ale w nagrodę będą nam prawie przez cały czas towarzyszyć fantastyczne widoki na okoliczne szczyty, zbocza i doliny. Oczywiście to, co dla mnie jest pionową ścianą, dla wytrawnego alpinisty jest niedzielnym spacerem po zakopiańskich Krupówkach. Gdy jednak już w końcu uda nam się osiągnąć płaskowyż grani, dalsza droga jest już o wiele łatwiejsza. Ten lżejszy odcinek szybko się jednak kończy i po około godziny spokojnego marszu trzeba nam będzie zaatakować sam wierzchołek Blauspitze'a.

Poranek dnia 28 lipca 2008 roku przyniósł wymarzoną pogodę na zdobywanie szczytu Blauspitze'a. Wyruszyliśmy w dwie osoby zgodnie z mapą i przewodnikiem górskim po Alpach Wschodnich. Wszystko przebiegało prawidłowo aż do osiągnięcia bacówki Kereralm. W pewnym momencie od strony północnej niebo trochę się zachmurzyło, ale zbytnio się tym widokiem nie przejelismy. Dość szybko doszliśmy do podnóża szczytu i rpzpoczęliśmy regularną wspinaczkę. Był to czas, gdy wiele możnaby było powiedzieć odnośnie mojej wytrzymałości fizycznej i masy ciała. Przyznam się, że z niejaką wdzięcznością przywitałem pierwsze krople deszczu. Rodziło to nadzieję, że być może zrezygnujemy tego dnia ze zdobywania niebieskiej góry. Wtedy nie miałem jeszcze wielkiego zapału na chodzenie po górach za wszelką cene. Te słowa piszę w grudniu 2011 roku co powinno w tym miejscu sporo wyjaśnić. Dzisiaj deszcz nie potrafi już tak łatwo z gór mnie przegonić. W roku 2008 było jednak zgoła inaczej. Przede wszystkim liczył się komfort, a ponieważ byłem już porządnie wymęczony, z radością przyjąłem te pierwsze krople. Nie spodziewałem się jednak jednego. Nie spodziewałem się, że mała chmurka w górach może rozszaleć się do poziomu, gdzie ludzkie nerwy zaczynają zwyczajnie funkcjonować. Tak też stało się owego dnia kilkaset metrów od szczytu Blauspitze. Mały deszczyk wkrótce zamienił się w większy, a potem w ulewę, by na koniec stać się potężnym sztormem i burzą, groźnie szczerzącym swoje zęby w bardzo bliskich błyskawicach i grzmotach. Nie wykglądało to wesoło. Powiedziałbym, że wyglądało to bardzo groźnie. Jakieś 250-300 metrów od wierzchołka zarządziliśmy odwrót. Z tą decyzją spóźniliśmy się o jakąś dobrą godzinę. Gdy przechodziliśmy koło bacówki Kereralm byliśmy już całkiwicie mokrzy. Nie pomogły zwykłe górskie kurtki i buty, ale to wydarzenie miało przynajmniej jeden dobry skutek. Zrozumiałem, że w góry nie można iść w byle ubraniu i butach - nawet jeśli były kupione w sklepie turystycznym. To zaowocowało nabyciem w roku następnym profesjonalnego sprzętu górskiego. W końcu udało nam się zejść do wioski Kals am Grossglockner. Całkowicie mokrzy dotarlismy do naszej kwatery. Po tej przygodzie na szczęście nikt nie zachorował.

Wyprawa 14 sierpnia 2010 - 3 osoby


Po ponad dwóch latach znów przyszło mi stanąć pod szczytem Baluspitze'a. Tym razem w innym składzie i z o wiele większą motywacją oraz przygotowaniem rozpoczęliśmy wczesnym rankiem 10 sierpnia 2010 roku podbój niebieskiej góry. Wybraliśmy ten sam szlak, którym zmagałem się dwa lata temu. Dobra kondycja, wygodny sprzęt i wyborna pogoda dawały dobrą okazję do głębszej refleksji. Po pokonaniu dość stromego i męczącego zbocza, stanąłem na krawędzi granitowej grani. Odniosłem wrażenie jakby ziemia nagle zapadła się pode mną. W dole rozpościerał się wspaniały widok na dolinę i wioskę Grossdorf, skąd rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Usiadłem na pobliskim głazie autentycznie przerażony ogromną przestrzenią. Wydawało się, jakby chciała wchłanąć mnie nie tylko z ciałem i duszą, ale z całym moim jestestwem. Musiałem usiąść. W takich momentach zatraca się poczucie rzeczywistości. Można łatwo dać krok do przodu. Jeden mały krok do przodu i wydaje się, że wszelkie problemy tego świata zostaną zawieszone. Zapadną się w otchłani razem ze mną. Trudno się z tymu dziwić, gdy ma się pod sobą jakieś 500-600 metrów gładkiej granitowej skały i otchłań bez dna. Tylko jeden mały krok i wszystko nabiera logicznego sensu. To jakby dotknięcie końca. Skąd ta pokusa? Przecież nie mam najmniejszego powodu, aby ten krok uczynić. Dlatego musiałem usiąść. Tak na wszelki wypadek. Pokusa, aby ten krok uczynić, mimo całego paraliżującego lęku, była zbyt silna.  

Wyprawa rozpoczęta tradycyjnie z wioski Kals am Grossglockner przebiegała bez większych przeszkód. Po krótkim odpoczynku, paru łykach wody i zrobieniu tuzina zdjęć, można było ruszać dalej. Było niesamowicie gorąco. Wydawało się, że wspinamy się po wewnętrznej stronie jakiegoś ogromnego, rozgrzanego do biała kotła. Najtrudniejszy odcinek nastał, gdy wydostalismy się z przyjaznych cieni drzew. Na wysokości 2 tysięcy metrów nie było już gdzie schronić się przed morderczymi promieniami słońca. Usiadłem na głazie, który dość szybko - ku mojemu zdziwieniu - utracił swoje ciepło. Spojrzałem w dół i nagle obezwładniła mnie wszechobecna cisza. Tego dnia nie było nawet lekkiego powiewu wiatru. Nie słyszało się żadnego odgłosu ptaków lub owadów. Była tylko cisza. Przejmująca i wchłaniająca cisza. Czułem jak moje serce, a wnet także i dusza zaczynają wypełniać się tą ciszą. W tej ciszy słychać było tylko moją własną, bezdźwięczną modlitwę. Była to bardziej modlitwa mojego ducha, niż moja własna. W taki oto sposób moja dusza rozmawiała ze swoim Stwórcą. Trudno było przerwać tę niezwykłą muzykę. Muzykę ciszy. Modlitwę serca. Rzomowę duszy z jej Panem. Po niecałej godzinie ruszylismy w dalszą wędrówkę.

Ten ostatni odcinek drogi przed osiągnięciem podstawy samego szczytu był dość lekki i przebiegł w miarę szybko. Po około pół godzinnym spokojnym marszu osiągnęliśmy podstawę najwyższego skalnego wzniesienia szczytu. Rozpoczęliśmy atak na wierzchołek Blauspitze'a. Po godzinnej walce ze słońcem, ostrym wzniesieniem i samym sobą osiągnęliśmy wymarzony szczyt. W dole połyskiwały niebieskawo- szafirowo-turkusowo połbłyskujące skały, głazy i granie. Przed nami wznosił się sporych rozmiarów drewniano-stalowy krzyż. Za nim, po wschodnio-północnej stronie, bielił się olbrzymi piramidowy kształt Grossglocknera. Po pierwszych doznaniach estetycznych, trzeba było trochę odpocząć przed niełatwym zejściem w dół. Czytałem gdzieś, że dość często na szczycie Blauspitze'a dochodziło do wyładoń atmosferyczne. Lepiej było więc nie przedłużać tam naszego pobytu. W pamięci miałem jeszcze olbrzymie błyskawice sprzed dwóch lat. Wiedziałem, że gdy już zacznie grzmić i błyskać, należy szybko rozpacząć ewakuację. Przy schodzeniu w dół można natomiast łatwo - zazwyczaj przez pomyłkę - wejść na jeszcze inny i odrobinę wyższy, ale tylko o 2 metry, szczyt Weisser Knopf (2,577 metrów n.p.m.), na którym stoi olbrzymia antena, która prawdopodobnie była odpowiedzialna za ściąganie owych feralnych wyładowań atmosferycznych. Gdy przez pomyłkę wejdzie się już i na ten szczyt nie należy się jednak przejmować, gdyż z tego miejsca mamy zagwarantowane wspaniałe widoki na dużą część Taurów oraz na zachodnie zbocze Grossglocknera. Wszystkie te cuda natury można podziwiać nawet wówczas, gdy wszystko wkoło grzmi i błyska.

Na Blauspitza próbowałem wejść dwa razy. Za pierwszym razem nic z tego jednak nie wyszło, ponieważ wystraszyłem się burzy, ale dwa lata później, czyli w roku 2010, góra okazała się dla mnie o wiele bardziej łaskawsza, pozwalając mi wejść na swój wierzchołek. Niestety musiałem stamtąd - po paru zaledwie łykach gorącej herbaty - uciekać, bo rozpętało się tam prawdziwe piekło. W towarzystwie dwóch inncy osób musielismy dość szybko zejść na dół do wioski, oczywiście przez pomyłkę weszliśmy też na Weisser Knopf, co kosztowało nas nieoczekiwaną utratą, tak potrzebnej w związku z nagłym oziębieniem, energii. Wkrótce też zaczęło mocno padać i cała reszta zejścia była już jednym wielkim nurzaniem się w błocie i strugach deszczu. Niemniej po zejściu do wioski udało nam się zjeść wyśmienitego tyrolskiego sznycla z zapiekanymi ziemniaczkami, którego popiliśmy wybornym austriackim pszennym piwem.

 

 

Scafell Pike, Góry Kumbryjskie, Anglia

Mój dlugo planowany zamiar postawienia nogi na Dachu Anglii mógl w koncu zostac zrealizowany. Dnia 27 marca 2012, po wspanialej 4-godzinnej wspinaczce, dane mi bylo spojrzec na Anglie z wysokosci jej najwyzszego szczytu: Scafell Pike.

Scafell Pike nie jest szczytem wymagajacym. Jest najwyzszy, ale nie stawia on wielkich wymagan swoim zdobywcom, a to oznacza, ze pna sie po jego zboczach najprzerózniejsi znawcy i eksploratorzy gór: od prawdziwych górolazów, po zwykle babcie z wnuczkami. W zasadzie problem z Dachem Anglii dotyczy dwóch rzeczy: trzeba sie sporo namordowac, aby tam w ogóle dojechac oraz trzeba miec sporo determinacji, aby pózniej juz przedzierac sie przez chmary wedrowców. 

W zasadzie nie potrafie sobie wyobrazic, jak mozna wspinac sie na wierzcholek Scafell Pike’a w niedziele lub w okresie letnich wakacji. Ja wybralem sie tam we wtorek, a i tak góra byla dosc mocno oblegana. Tzn. na tyle mocno, ze mozna bylo zapomniec, aby w ciszy i samotnosci wspinac sie na jego szczyt.

Scafell Pike lezy w zachodniej czesci Gór Kumbryjskich oraz Parku Narodowego Lake District. Z Manchesteru wyjechalismy z Feliksiakiem, moim towarzyszem ostatniej wyprawy w Alpy, o 8:15 rano, a pod góra znalezlismy sie o 10:45, czyli dwie i pól godziny jazdy po sporych zakamarkach. W zasadzie, gdyby nie lekka mgielka w górnej czesci atmosfery, ze szczytu Scafell Pike’a dobrze byloby widac tafle Morza Irlandzkiego. W zasadzie, gdy zjechalismy z autostrady M6 przez wieksza czesc trasy wilismy sie wzdluz morskiego wybrzeza, przedzierajac sie przez rózne portowe, rybackie i wczasowe wioski i miasteczka. Ostatnie 10 mil przejechalismy przed niesamowicie waska droge, gdzie trudno bylo przejechac dwom pojazdom osobowym. Trzeba bylo zwalniac i spokojnie minac, ocierajac prawie lusterkami. Kiedy zajechalismy jednak na miejsce, oczom naszym ukazal sie iscie alpejski widok. W wyjatkowo uroczym jeziorze Wastwater odbijaly sie zbocza i szczyty okolicznych skalistych gór. Samochód zaparkowalismy na olbrzymim parkingu w wiosce Wasdale Head, gdzie o dziwo nikt nie pobieral zadnych oplat. Tu dobra nowina dla przyszlych eksploratorów Gór Kumbryjskich z Forum n.p.m.: parking jest nie tylko darmowy, ale tez calodobowy. A druga informacja: przy parkingu rozklada sie olbrzymie pole campingowe i chyba tez jest za darmo, ale tego juz do konca nie sprawdzilem. Scafell otoczony jest korona kilku 9-setników, wiec na dobra sprawe potrzeba przynajmniej 2-3 dni, aby je wszystkie przejsc.

Wspinaczke rozpoczelismy na wysokosci 84 metrów n.p.m., w temperaturze 18 stopni Celsjusza o godzinie 11:15. Poczatek wygladal sympatycznie i przyjemnie. Wznosilismy sie szybko i bez wiekszych problemów. Szybko przekroczylismy 600 metrów, z której to wysokosci rozpoczelismy atak na szczyt wlasciwy. Na wierzcholku bylismy o 15:00, gdzie po podziwianiu widoków, zjedzeniu kilku kanapek, rozpoczelismy zejscie. Przed nami przemierzalo dziarsko okolo 20-tu staruszków ze jakiegos klubu emerytów, których za nic w swiecie nie potrafilismy wyprzedzic. Nie wiem jak oni to robili, ze schodzili tak szybko, jakby im odjeto przynajmniej z 50 lat, ale dodatkowo jeszcze caly czas sie awanturowali sie miedzy soba o jakies emeryckie pierdoly. Ponoc kogos tam zostawili po drodze i teraz zrobilo im sie owego kolegi zal. Tak wiec babcie opieprzaly dziadków, a dziadki nagminnie robily sobie zarty ze swoich nobliwych dam. W koncu dobrnelismy wsród wrzasków, dziekujac Niebiosom, ze trwa rok szkolny i wsród wspinaczy nie bylo wiele dzieciarni. Na miejscy, kolo parkingu, stal tradycyjny kumbryjski pub, gdzie Feliksiak, w towarzystwie moich zazdrosnych oczu, zanurzyl spieczone usta w zimny, lokalnym piwie Cumbrian Ale, a ja – jako kierowca – musialem raczyc sie paskudna Pepsi-Cola.


 

HELVELLYN - 950 metrów n.p.m.

Helvellyn jest trzecim co do wysokosci szczytem Anglii. Ma ponad 3 tysiace stóp, czyli nalezy do tak zwanych munrosów. Helvellyn slynaie z wyjatkowo uroczej rzezby zboczy oraz atrakcyjnej sieci szlaków górskich. Jeden z przewodników turystycznych po górach Lake District napisal, ze Helvellyn oferuje najpiekniejsze widoki w calym Parku Narodowym Lake District. 

 

Brytyjski miesiecznik turystyki górskiej Trail uznal Helvellyn najpiekniejsza góra Anglii. Znajduje sie ona w pólnocno-wschodnim masywie Gór Kumbryjskich, tzw. Eastern Fells. Wschodni stok Helvellyn, tzw. Red Tarn, charakteryzuje sie niezwykle bogata rzezba z dwoma wysokimi urwiskami. Tworza one jedno z najtrudniejszych szlaków wspinaczkowych w calych Górach Kumbryjskich.

Osobiscie kilkakrotnie przemierzalem zbocza Helvellyn. Dwa razy udalo mi sie go zdobyc jego szczyt, ale byl tez ten jeden raz, kiedy musialem sie poddac. W okolicach Helvellyn panuje duza zmiennosc pogody. Wystarczy pare minut, aby letni poranek zamienil sie w grozna sniezna nawalnice. To wlasnie pogoda miala w duzej mierze wplyw na przebieg moich wypraw na szczyt tej niezwyklej góry.

Ponad dziesiec lat temu dosc burzliwie przezywalem cos, co psychologia nazywa kryzysem wieku sredniego. Nagle wszystko to, czym wczesniej zylem stracilo dla mnie sens. W ogóle cale zycie stracilo dla mnie sens i znaczenie. Meczylem sie tak przez kilka lat, az któregos dnia, calkiem przypadkowo, znalazlem sie w Alpach. I to tam wlasnie wszystko zaczelo sie od nowa. Tak jakbym dostal nowe zycie, calkiem pokazna mase nowej energii: tak, jakby ktos wymienil mi stare baterie na nowe. Znów wszystko zajasnialo radoscia, ale w calkiem juz nowy, inny sposób. Zycie znowu nabralo sensu. Trwa to juz siedem, w zasadzie osiem lat i góry nadal sa dla mnie zródlem energii, która pozwala mi isc dalej spokojnie i bez wiekszych wewnetrznych konfliktów. Oczywiscie jak kazdy przezywam dni trudniejsze, ale generalnie wszystko ma znowu swój sens, cel i porzadek. Dzisiaj, chcialbym jednak lepiej zrozumiec, co wówczas stalo sie w Alpach, ze tak bardzo odmienilo moje spojrzenie na zycie i dalo nowego bozca, aby isc dalej. Wiem, ze wiekszosc osób tutaj na Forum to ludzie mlodzi, 20-tki, 30-tki, ale zycie po 30-tce biegnie juz znacznie szybciej niz gdy mialo sie nascie lat. Nie wiadomo kiedy dochodzi 40-tka, a potem - nastepnego dnia - 50-tka. Cialo robi sie slabsze, zapomina sie imiona najblizszych, jednym slowem wchodzi sie w nowa jakosc zycia, ale góry sie nie zmieniaja. Malo, ze sie nie zmieniaja, ale nawet zapraszaja bardziej, aby do nich zajrzec. Nie kusza nawet zeby zdobywac ich najwieksze szczyty, ale po prostu pochodzic z plecakiem, pomarzyc, popatrzec.... Wiem, ze Carl Yung i cala szkola psychoanalizy mialaby tu wiele do powiedzenia. Yung zreszta cos na ten temat powiedzial i napisal. Byl przeciez Szwajcarem. Góry znal. Bywal w Alpach.

W górach bardzo latwo mozemy znalezc sie w krytycznej sytuacji. Niespodziewanie mozemy stanac na granicy miedzy smiercia a zyciem. Stan naszego ducha jest wówczas tak samo istotna jak nowa kurtka z Gore-texem, czy dodatkowa tabliczka czekolady. Wedrujac przez góry, nasza psyche, czy – jak kto woli – nasz duch, serce lub dusza, poddane sa calkiem innym wplywom otoczenia niz w tzw. ‘dolinie’. Dlaczego wiec o tym nie mówic? Nie rozmawiac? To rozmowy trudne, jak górska wspinaczka, ale wazne. Moja wlasna ograniczonosc, slabosc i brak umiejetnosci poprawnego prowadzenia tej rozmowy, nie powinien w zaden sposób decydowac o tym, czy temat ten jest wyczerpany i ze nalezy go skonczyc. Etty Hillesum, mloda holenderska Zydówka, która przed wojna swoje wolne chwile spedzala na erotycznych uciechach przezywanych z nowo poznanymi partnerami, a która pózniej, bedac w obozie koncentracyjnym jako woluntariuszka, zaslynela ze swojej ofiarnosci i gotowosci niesienia pomocy innym tylko i wylacznie w imie empatii i solidarnosci z cierpiacymi, pisala, ze sytuacja ekstremalnie trudna i niebezpieczna, która zagraza naszej egzystencji, czasami moze pomóc nam wzniesc sie na wyzyny heroizmu, gdzie nie liczy sie naturalna potrzeba ochrony naszego wlasnego istnienia i spelniania wszystkich zyczen naszego wlasnego Ego, ale gdzie jestesmy w stanie stac sie istotami, które prawdziwie i calkowicie daja sie innym. A zycie dla innych w imie empatii i milosci jest sensem zycia. Elly byla mistyczka i swieta, która do konca swojego zycia pozostala ateistka. Zginela w komorze gazowej Oswiecimia majac zaledwie 28 lat.

Religijnosc i duchowosc to calkowicie dwie odrebne kategorie, dwa calkiem róznie terminy. Oczywiscie, gdzies sie tam one krzyzuja, ale w konsekwencji kazda biegnie w swoim wlasnym kierunku. Osoba bardzo religijna nie musi wcale przezywac swojej wiary na poziomie duchowym. I odwrotnie – osoba niereligijna, a nawet ateistka, jak np. cytowana przez mnie Elli Hillesum, funkcjonuja w sferze duchowej jak niejeden mistyk. Jedna z form duchowosci jest jej wymiar psychiczny, czyli jakby zanurzanie sie w glebsze poklady stanów psychicznych. Osoba wierzaca moze to równiez polaczyc z wymiarem nadprzyrodzonym (ingerencja sily boskiej, etc.) Niemniej kazda osoba ludzka jest istota duchowa, niezaleznie, czy jest wierzaca czy nie, religijna czy tez nie. Sandra Schneiders (katolicka siostra zakonna), amerykanska teolog i psycholog, która wprowadzila duchowosc, jako dyscypline naukowa, na amerykanskie uniwersytety (pierwsze fakultety duchowosci powstaja juz takze na uniwersytetach europejskich; na polskich wydzialach teologicznych duchowosc nadal wykladana jest 1 godzina tygodniowo przez jeden semestr w ramach tzw. teologii ascetycznej, a w USA sa juz pierwsze niezalezne wydzialy i fakultety duchowosci) teoretyzuje, ze duchowosc jest integralnym przezywaniem wszystkich sfer/elementów zyciowych czlowieka, które powoduja, ze wykracza on poza to, co dzieje sie wylacznie w nim samym. Wlasciwa duchowosc obejmuje wiec zarówno jego cialo i psychike. W przeszlosci bywalo to róznie. U Greków dominowal duch nad cialem, a u Rzymian odwrotnie. W chrzescijanstwie, dopóki funkcjonowalo ono w obrebie judejskim (zydowskim) duchowosc integrowala przezycia cielesne i psychiczne czlowieka (czyt. Psalmy, Ksiege nad Ksiegami lub Ks. Izajasza, gdzie pelno jest zwrotów o wymiarze erotycznym i zmyslowym, a które wyrazaja stany ducha autorów biblijnych). Kiedy chrzescijanstwo weszlo w obszary kultury greckiej duch zdominowal cialo, gdzie element cielesny i zmyslowy stal sie wrogiem ducha (Augustyn). Sredniowiecze jeszcze bardziej to uwypuklilo, ale juz wtedy dostrzegano blad takiego ujmowania duchowosci (Abelard).

Patrzac na to pragmatycznie, kiedy boli nas zab (stan fizyczny i psychiczny) trudno nam skupic sie na modlitwie i medytacji, ale niewatpliwie jakies stany duchowe w nas zachodza. Gdy Marcin Luter przerazil sie burzy (lek – stan psychiczny) zaczal wolac na ratunek sw. Anne, obiecujac jej, ze wstapi do klasztoru (transformacja elementu psychicznego na duchowy). Kiedy jednak w klasztorze przezywal katusze, bo bal sie potepienia surowego Boga, w zasadzie wyrazal w tym lek przed wlasnym ojcem (stan psychiczny) wyniesiony z dziecinstwa, który za wszystko bolesnie Marcina karal (Eirk Erikson). Dopiero odkrycie milosiernego Boga dalo mu wyzwolenie, które przemienilo nie tylko jego wlasne zycie psychiczne (euforia i równowaga psychiczna) i duchowe (Bóg mnie kocha – doswiadczenie duchowe), ale i duchowosc calego kontynentu europejskiego.

Podsumowujac, czlowieka nalezy pojmowac w sposób integralny, zarówno sfere cielesna, psychiczna i duchowa. Zreszta sam wiesz, gdy zdarzy nam sie zakochac (stan psychiczno-biologiczny), wówczas nawet niejeden plomienny i gleboko duchowy wiersz uda nam sie splodzic. Tworzymy cos w sensie duchowym, o co bysmy sie nigdy nawet nie posadzali. Schneiders mówi, ze duchowosc czlowieka nalezy badac metodami hermeneutycznymi, psychologicznymi, teologicznymi, ale branymi razem, nigdy osobno. Powiem tak – kazdy mistycyzm jest przezyciem duchowym, ale nie wszystkie przezycia duchowe sa i musza byc doswiadczeniami mistycznymi. Tak jak piszesz, góry to czesto „zmaganie sie” z wlasna fizycznoscia, slaboscia i ograniczeniami, ale to wlasnie „zmaganie sie” jest juz co moze dotykac i czesto dotyka sfery przezyc duchowych. Kiedy Joe Simpson zmagal sie w Andach z wlasna fizycznoscia zlamanej nogi i wycienczenia. A kiedy jego wlasna psychika nie dawala juz rady „ciagnac dalej”, wówczas juz tylko – jak sam pisze – sily duchowe pozwolily mu dotrzec do bazy i uratowac zycie.


HELVELLYN LOWER MAN - 925 m

 

 

 

Dwa dni krótkiego urlopu zaowocowaly kolejnym wypadem w Góry Kumbryjskie. Pogoda – wedlug BBC - zapowiadala sie gorzej niz parszywa, ale w niczym nie przeszkodzilo mi to, aby zebrac do kupy wszystkie moje trekkingowe klamoty, wsiasc do samochodu i ruszyc w poszukiwaniu górskich szlaków. Plan byl prosty: w pierwszym dniu zamierzalem obejsc te szczyty masywu Helvellyna, które wznosza sie od strony pólnocnej, a na których jeszcze nigdy nie postawilem swoich stóp. Nastepnego dnia natomiast mialem w planie zdobycie Skiddaw, majestatycznej góry lezacej w pólnocnym pasmie (Northern Fells) Gór Kumbryjskich, niedaleko uroczego górskiego miasteczka Keswick.

 
Pierwszego dnia wyprawy znalazlem sie na szlaku dopiero o 12 w poludnie. Nie odnotowalem sladów czlowieka, co troche mnie wystraszylo, ale okazalo sie, ze nie bylo tego dnia powodu do leku. Pogoda okazala sie – wbrew zapowiedziom BBC – nadzwyczaj laskawa. Rozpoczalem wspinaczke glównym szlakiem na Halvellyn, który bierze swój poczatek w lasku Swirls. Po okolo 3 godzinach spokojnej wspinaczki dotarlem do krawedzi Helvellyna, ale zamiast skrecic na poludnie, gdzie prowadzil szlak na glówny szczyt masywu, skrecilem na pólnoc, aby po okolo 45 minutach znalezc sie na szczycie Lower Man (925 metrów n.p.m.). Widok z tego miejsca byl naprawde warty wszelkiego wysilku. Kiedy bylem ostatni raz na Helvellynie, czyli pod koniec marca tegoz roku, nie bylo w tym miejscu prawie w ogóle sladów sniegu, który spoczywalby na jego krawedziach. Tym razem jednak tego tego sniegu calkiem spora ilosc. Olbrzymie plachty swiezego sniegu zalegaly na wszystkich ostrzejszych krawedziach góry. A poniewaz nad samym Helvellynem unosila sie dosc wysoko olbrzymia czarna chmura sniezna, kontrast z lezacym bialym sniegiem godny byl uwagi niejednego malarza. Ja, niestety, tym razem nie zabralem ze soba aparatu fotograficznego. Spodziewalem sie sporego deszczu i mgly, wiec swiadomie zostawilem aparat w samochodzie. Tymczasem nie bylo ani sladu mgly i opadów deszczowych. Wrecz odwrotnie: przejrzystosc byla krystaliczna i gra kolorów - bieli, granatu i czerni - mogla wprawic w zachwyt niejednego estete.

 

 

 

GREAT GABLE

 

 

Great Gable jest szczytem, a raczej masywem górskim i leży w samym sercu angielskiej krainy, którą można z powodzeniem nazwać krainą tysiąca jezior. W języku angielskim region ten nazywa się zwyczajnie Lake District, ale ja wolę używać nazwy starej, historycznej i brzmiącej o wiele dostojniej: Kumbria. Bez przesadywięc, można zatem powiedzieć, że Great Gable leży w Górach Kumbryjskich i uważany jest za jeden z najbardziej atrakcyjnych szczytów w tej części Kumbrii.

Great Gable cieszy się popularnością nie tylko wśród miłośników turystyki górskiej, ale również wśród twórców i artystów, szczególnie poetów i malarzy, którzy górze tej poświęcili niejeden wiersz i obraz. Faktem jest jednak, że na szlakach wiodących na szczyt góry spotkać można wielu miłośników turystyki górskiej. Z tego też powodu jest ona celem licznych wypraw górskich. Na wierzchołek Great Gable wiedzie kilka różnych szlaków, z których najbardziej popularny biegnie przez sąsiedni szczyt zwany Green Gable.

Pomimo wyjątkowo pięknej pogody wyprawa na Great Gable nie należała do najłatwiejszych. W mięsniach i kościach czułem jeszcze mocno pozostałości przebytej niedawno choroby. Ile tygodni potrzeba, aby spalić wszystkie te niedobitki bakterii i wirysów? Po czterech długich i morderczych godzinach wspinaczki i zmagania się z własnymi słabościami, udało mi się jednak zdobyć wierzchołek Great Gable, co pozwoliło mi podziwiać wspaniałe, wiosenne już widoki wzgórz i dolin Kumbrii. W niektórych miejscach otaczający krajobraz dosłownie przyprawiał o zawrót głowy, ale czy we wszystkich tych wędrówkach chodzi tylko o kolorowe widoki i zaprawę mięśni?  

Ktoś, kto nie był nigdy w górach i o górach oraz górskich wędrówkach wie niewiele, prawdopodobnie nie do końca zrozumie dlaczego o sprawach duchowych tak łatwo myśli się i rozważa właśnie w górach. Z drugiej strony jednak, ciekawe co góry mają w sobie takiego, że w człowieku coś się nagle otwiera na ten innych świat; świat wypełniony rzeczywistością duchową? Dlaczego coś się w nas łamie, kiedy znajdziemy się w górach lub nawet wtedy, zwyczajnie przypatrujemy się im z daleka? Przecież góry, jak mało inne miejsce geograficzne na ziemi, są takie fizyczne, takie namacalne i materialne, że wydawałoby się być rzeczą niewyobrażalną myślać w takim miejscu o takich rzeczach, a tu taka niespodzianka. Nagle rodzą się w nas myśli o sprawach duchowych. Osobiście sam górom wiele zawdzięczam, jeśli chodzi o moje własne życie duchowe, ale generalnie niewiele jeszcze pojmuję z całej tej niezwykłej właściwości gór. Od razu jednak chcę wyjaśnić, że poruszając tematy duchowe nie mam tu na myśli religii. Religia to bardzo oddzielny temat, chociaż w wielu miejscach niczym prawie nie różni się od duchowości. Są to jednak niuanse, które wymagają ostrożnej refleksji i wnikliwych studiów.

 

 

NETHERMOST PIKE

 

Nethermost Pike to szczyt górski w Górach Kumbryjskich, w paśmie tzw. Eastern Fells, będący drugim co do wysokosci - po samym Helvellynie - wierzchołkiem w tzw. masywie Helvellyna (Helvellyn range lub Helvellyn Horseshoe). Nethermost Pike jest drugim w kolejności południowym wzniesieniem masywu, między którym a samym Helvellynem znajdują się tylko High Crag i Dallywaggon Pike. 

Szczyt ten, razem z pozostałymi górami w paśmie Eastern Fell, leży między zbiornikami wodnymi Thirlmere i Ullswater. Najbliższymi miejscowościami oraz centrami turystyczno-informacyjnymi są osady w Glenridding i Patterdale. Jak większość wierzchołków Gór Kumbryjskich, powierzchnia Nothermost Pike pokryta jest trawiastą nawierzchnią, na której z rzadka widoczne są granitowe skały i kamienie. Pod względem geologicznym, szczyt ten należy do tzw. Grupy Wulkanicznej Borrowdale. W ubiegłych wiekach, Nethermost był ekspoatowany w sposób górniczo-wydobywczy, jednak od pewnego czasu nie prowadzi się tam żadnych prac o charakterze przemysłowym. Wschodnie zbocze góry uznano jako miejsce o wyjątkowym znaczeniu naukowo-badawczym ponieważ jego budowa geologiczna oraz składnik biologiczny jest bardzo zbliżony do warunków panujących w warunkach arktyczno-alpejskich. 

Weekend powitał całą północną Anglię wyborną, letnią pogodą. A dlaczego nie, skoro od wczoraj mamy czas letni. Temperatura w niektórych miejscach, i to niekoniecznie w słońcu, dochodziła do 20 stopni Celsiusa. W taką pogodę byłoby więc grzechem nie pojechać w góry. Szybko skrzyknąłem więc mój własny, prywatny klub turystyki górskiej składający się trzech mężczyzn o wręcz idealnych przedziałach wiekowych: Anglik Bill – 70 lat, Irlandczyk Mike – 60 lat i Polak 50 – Bob. W sam raz, aby razem zdobywać najwyższe szczyty Anglii. A ponieważ Mike nie wspinał się nigdy na Helvellyn, więc szybko podjęliśmy decyzję, aby znów zdobyć Wice-dach Albionu wznoszący się na magiczną wysokość 950 metrów n.p.m. Ja miałem swój osobisty cel w tej wyprawie, albowiem chociaż na wierzchołku Helvellyna postawiłem swoją stopę już 3 razy, były tam jeszcze w jego masywie 2 szczyty, które dotąd nie udało mi się zdobyć: Nethermost Pike (891 metrów n.p.m.) i Dollywagon Pike (858 metrów n.p.m). A ponieważ są one priorytetowe w moim prywatnym wyzwaniu pod nazwą 50 szczytów na 50-te urodziny, nie miałem żadnych wątpliwości, aby po raz kolejny wdrapywać się na Helvellyna.

Na miejscu byliśmy już o 9 rano, co nie było takim złym wyczynem biorąc pod uwagę to, że w nocy przesunięto nam czas o godzinę. Zaparkowaliśmy samochód pod przepięknym górskim kościółkiem św. Wythburna należącym do Church of England. Konia z rzędem temu, kto wie kim był św. Wythburn. Ja przynajmniej nie wiem. Głowiąic się w trójkę nad tajemniczym świętym, rozpoczęliśmy wspinanie. Wznosiliśmy się szybko i około 10:00 przekroczyliśmy magiczną wysokość 600 metrów n.p.m. Słońce prażyło już niemiłosiernie. Ze wszystkich stron napływały masy turystów. Parliśmy jednak dzielnie do przodu. W połowie minęła nas, nie przesadzając, 80-cio-letnia kobieta. W Polsce to już babcia, ale na stromym zboczu Helvellyna wcale ona na babcie nie wyglądała, chociaż z pewnością miała już na karku 80 lat życia na tym ziemskim padole. Cóż, wcale nas to nie zmartwiło, a wręcz dodało inspiracji. Bill szybko obliczył, że przed sobą jeszcze 10 lat wspinaczki, jeśli dalej będzie wierny swojej miłości do gór. Ja zaś po cichu policzyłem sobie lat 30 radości w górach. Piękna pogoda, wspaniałe widoki i cóż bardziej może być w życiu piękniejszego? W południe byliśmy więc na szczycie. Ludzkie mrowie przemieszczało się w górę i w dół, ale my zasiedliśmy wygodnie na kamieniach i rozpoczęliśmy zajadać przyniesione z domu wiktuały. Co chwila słychać było polski język, z reguły osób młodych i, na oko widać, obytych – jak to wśród Polaków - w górach. Około 13:00 ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Tam sytuacja zmieniła się diametralnie. Tylko parę osób spotkaliśmy na szlaku. Bez większych przeszkód pokonaliśmy oba wierzchołki i rozpoczęliśmy zniżanie do jeziora Grizedale Tarn. Około 17:00 byliśmy z powrotem na parkingu i rozpoczęliśmy rozglądać się za jakimś przytulnym pubem. Szybko znaleźliśmy coś odpowiedniego: The Travellers’ Rest gdzie serwowano własny wspaniały ale zrobiony z miejscowej pszenicy i górskiej wody. Jednym słowem, wyprawa była nadzwyczaj udana.

 

RAISE

 

Po zdobyciu białego zbocza góry White Side poszedłem dalej na północ, pokonując kolejny – trzeci i ostatni już tego dnia - szczyt noszący nazwę Raise (883 metry n.p.m. Tam spotkałem dwie kobiety, którym wydawało się, że się zagubiły. Szybko wyjaśniłem im gdzie się aktualnie znajdują i każdy poszedł dalej zadowolony w swoją stronę.


Po dwóch godzinach dość stromego zejścia w dół byłam na parkingu i ruszyłem do Kaswick na poszukiwanie czegoś godnego mojego wilczego apetytu. Szybko znalazłem tradycyjną kumbryjską knajpkę, gdzie zamówiłem wątróbkę z cebulką i zupę pomidorową. Nocleg miałem w hoteliku Travelodge znajdującym się w małym miasteczku Cockermouth. Znalazłem się tam ostatecznie o godzinie 20:30. Ponieważ od strony zachodniej było jeszcze dość jasno, wsiadłem do samochódu i po ujechaniu zaledwie 8 mil znalazłem się na wybrzeżu Morza Irlandzkiego w miasteczku Maryport.

 

FAIRFIELD

Fairfield jest najwyszym szczytem górskim w tak zwanym wschodnim paśmie górskim (ang. Eastern Fells) w angielskim Parku Narodowym Lake District. Wyższy od niego i leżący po sąsiedzku Helvellyn należy już do tzw. pasma północnego (Northern Fells). Fairfieldjest jednocześnie najwyższym punktem tzw. Masywu Fairfield (Fairfield Horseshoe), który dzieli się wyraźnie na część północną i południową. 

Część południowa zaczyna w granicach miasteczka Ambleside i wznosi się ku północ, tworząc wydłużony grzbiet góry Rydal. Jest on zwieńczony szczytem Great Rigg, który następnie przechodzi dość łagodnie w południowe zbocze głownego szczytu masywu: Fairfield. Od strony północno-zachodniej, masyw Fairfield tworzy dość dramatycznie wyglądające wypiętrzenie szczytu Dove Crag, które dalej biegnie grzbietem trzech szczytów: High Pike. Natomiast u podnóża masywu, od strony północno wschodniej, leży urocze jeziorko górskie Grisedale Tarn, gdzie rozpoczyna się szlak na wschodnie zbocze masywu Helvellyn. 

 Moją pierwszą wyprawę na Fairfield - niestety nieudaną - podjąłem jeszcze pod koniec stycznia 2012 roku. Następną - także nieudaną - w połowie lutego i dopiero marcowa wyprawa w słoneczny poranek 6 marca zakończyła się sukcesem. Był to sukces także nie do końca skonsumowany, gdyż nagłe załamanie pogody wygnało mnie ze szczytu Fairfield zaledwie parę minut po jego zdobyciu. Prawdziwe zwycięstwo mogłem świętować dopiero parę dni później. A tak mniej więcej wyglądał przebieg tamtej wyprawy. 

Jest więc niedziela, 11 marca 2012, godzina 10:30 rano. Dojeżdżam na miejsce, z którego zamierzam podjąć trud wspinaczki na szczyt Fairfield. Muszę jednak dobrze się nagimnastykować, aby znaleźć parking. Lake District jest taką mekką dla turystów z całego North-West, czyli Liverpool, Manchester, Lancaster i cała masa innych pomniejszych mieścin. Już sporo ludzi idzie wzdłuż szosy na swoje szlaki.

Pogoda wyborna. Około 4 st. dodatnie. Błękitne, bezchmurne niebo jeśli nie wspomnieć o leniwie przepływających wysoko cumulusach. Znajduję wolne miejsce na parkinku White Moss. 7 funtów za 12 godzin. To granda i rozbój w biały dzień. Płacę jednak bez szemrania, aby jak najszybciej być na szlaku. Zakładam buciory, przepakowuję się i w górę. Zaczynam na wysokości 57 metrów n.p.m. Po godzinie orientuję się, że zacząłem na niewłaściwym szlaku. Jestem już na wysokości 300 metrów, ale muszę wracać do parkingu. Znów ląduje na 57 metrów i wybieram nowy szlak. Ten jest dobry, ale w trakcie wznoszenia znów gdzieś gubię się na mapie. Ni z tego, ni z owego docieram do Skały Arthura (600 metrów) a powinienem na Nab Scar. Jak to się stało?

Nie przejdę głebokiego żlebu. Muszę się więc cofnąc do poziomu ok. 150 metrów. Tam, gdzie pomyliłem ścieżki. W Górach Kumbryjskich niestety nie ma tak jak w Alpach czy Tatrach, gdzie szlaki są dobrze, aż za dobrze oznaczone. Tutaj liczy się kompas, mapa, umiejętność czytania mapy, bo nawet głupol GPS może nas, tak jak mnie, wprowadzić w maliny. Dochodzę do skrzyżowania ścieżek. Teraz idę już prosto na Fairfield. Unoszę się szybko i już bez przykrych niespodzianek, Muszę jednak uważać, bo skały są bardzo śliskie, oblodzone. Niestety nie mogę założyć mini-raków.

P

Po dwóch godzinach docieram na Great Rigg. Wysokość prawie 800 metrów. Jeszcze 45 minut i będę na Fairfield (873 metry npm). Tutaj jest już masa śniegu, ale nie jest ślisko więc raki zostają w plecaku. Na szczyt Fairfield docieram o 16:00. Powinienem tu być już o 13:00-13:30. Przesadziłem z orientacją. Mea culpa i mojego GPS-a. Pogoda raptownie się zmienia. Wieje ostry, lodowaty wiatr. Przyjazne cumulusy zamieniły się nie wiadomo kiedy w czarne, gradowe chmurzyska. Cały czas jest mi jednak ciepło. Testuję moją nową bieliznę termiczną i Softschelf Windstopper. Wszysto pracuje wybornie. Jest mi sucho i ciepło. Moge rozpocząc schodzenie. Znów oblodzone kamole. Muszę uważać. O mało nie upadłem i nie rozbiłem czaszki. Dodatkow łapie mnie skurcz w udach. Zmeczenie? Brak czegoś w organiźmie. Może nasi specjaliści z ForumNPM powiedzą mi coś na ten temat. Przy samochodzie jestem o 18:00. Ruszam w drogę powrótną. Ruszam do codzienności i szarości życia codziennego.

 

 

WHITE SIDE - 863 metry n.p.m.

 

 

Dnia 24 kwietnia 2012 roku, po zdobyciu szczytu Helvellyn Lower Man, na którym trochę odpocząłem oraz zjadłem smaczną kanapkę z serem, poszedłem dalej na północ. Następnym szczytem, który rozpościerał się przede mną, był nieco niższy, ale nie mniej piękny, White Side (863 metrów n.p.m.), czyli po polsku białe zbocze.

Rzeczywiście, góra ta - zgodnie z zapowiedzią jej nazwy - miała dość niezwykły, jasno-białawy kolor. Wkrótce też białość ta jeszcze bardziej się uwidoczniła, gdyż zaczął padać delikatny, suchy śnieg. Wyglądało to jak na scenie teatralnej, gdzie realizatorzy próbują wywołać sztuczny śnieg, spuszczając z dziury w suficie drobny, zmielony styropian. Płatki śniegu ześlizgiwały się z mojej kurtki i opadały na ziemię.

 

 

DOLLYWAGGON PIKE - 858 metrów n.p.m.

 

 

 

Dollywaggon Pike jest jednym ze szczytów górskich wchodzącym w skład masywu Helvellyn (ang. Helvellyn Horseshoe). Jest on najbardziej na południe wysuniętym punktem w stosunku do najwyższego szczytu masywu, czyli samego Helvellyn, między którymi znajduje się drugi co do wielkości szczyt masywu: Nethermost Pike (891m). Natomiast cały masyw Helvellyn leży we wschodnim paśmie Gór Kumbryjskich, pomiędzy zbiornikami Thirlmere i Ullswater, nosząc nazwę Eastern Fells. Najbliższymi miejscowościami, a jednocześnie centrami turystyczno-informacyjnymi - oprócz miasta Ambleside i Keswick - są osady w Glenridding i Patterdale. Jak większość wierzchołków Gór Kumbryjskich, powierzchnia Nothermost Pike pokryta jest trawiastą nawierzchnią, na której z rzadka widoczne są granitowe skały i kamienie. 

Pod względem geologicznym, szczyt ten należy do tzw. Grupy Wulkanicznej Borrowdale. W ubiegłych wiekach, Nethermost był ekspoatowany w sposób górniczo-wydobywczy, jednak od pewnego czasu nie prowadzi się tam żadnych prac o charakterze przemysłowym. Wschodnie zbocze góry uznano jako miejsce o wyjątkowym znaczeniu naukowo-badawczym ponieważ jego budowa geologiczna oraz składnik biologiczny jest bardzo zbliżony do warunków panujących w warunkach arktyczno-alpejskich.

 

GREAT DODD - 857 metrów n.p.m. 

 

Dalej idę już po omacku. Czuję, że pływam w mleku. Czasami w śmietanie. W każdym razie wokoło jest bardzo biało i mokro. Po pewnym czasie odczuwam wznoszenie. Tzn. czuję się raczej jak pełznący pod górę żółw, a nie wznoszący się orzeł. A jednak się wznoszę. Wznoszę się tak przez godzinę. Znów sprawdzam GPS-a. Jest 765 metrów. Pięknie, myślę sobie. Do celu mam niecałą stówkę wznoszenia. Po 15 minutach potykam się o jakieś kamole, a potem wpadam na murek. To wiatrochron. Jestem więc na szczycie Wielkiego Dodda. Chcę się schować za wiatrochronem i zjeść ostatnią kanapkę, ale nic z tego nie wychodzi. Ktoś napaskudził w środku. Cieszę się jednak, że nie pada tak mocno. Moja stara kurtka wytrzyma taka wodę. Siadam na kamolach od strony wiatru. Teraz ja robię za wiatrochron. Ze smakiem zjadam śniadanie, bo nie muszę patrzeć na gówno. Herbaty już nie mam, ale przypomniało mi się, że wziąłem małą buteleczkę jogurtu Danone. Szukam jogurtu. Coś lepkiego przykleja mi się do palców. To jogurt. W buteleczce zostało jeszcze połowę. Cieszę się, bo nie zalazło mi mapy. Przestaję się cieszyć. Zalało mi fajny kapelusik przeciwdeszczowy z Gore-texem. Wyciągam. Kapelusik lepi sie od jogurtu. Wygląda okropnie. Coś mi to przypomina i robi mi się niedobrze. Zmywam jogurt z kapelusza. Na deszczu. Kapelusz jest już czysty, ale bezużyteczny. Jest teraz cały mokry. Suszę go na słupie wskazującym centralne miejsce szczytu. Dziwne, bowiem w tym miejscu mój GPS wskazuje 855 metrów, a dwa kroki dalej 858. Jak to jest? Nie znajduję odpowiedzi. Pstrykam zdjęcia. Zdejmuję kapelusik ze słupa. Jest jeszcze bardziej mokry. Wkładam go do plecaka. Potem szukam mapy i zauważam, że kapelusz znów jest w połowie w jogurcie. Cieszę się, bo mapa jest sucha. Nie lubi jogurtu. Szykuję się do zejścia. Stąd prowadzi już szlak prosto do parkingu samochodowego. Jakieś 2,5 godziny schodzenia. Idę.


Cieszę się. Zdobyłem dzisiaj 3 szczyty. Mam więc w kolekcji 25. Zostaje mi drugie tyle. Rachunek prosty. Przede mną Alpy, więc jakoś się uzbiera. Ogarnia mnie jednak smutek. W Alpach nie będę przecież robił po 3 szczyty dziennie. Pewnie jeden szczyt co 3 dni. Próbuję się podnieść na duchu. Nie wychodzi. Zamiast ducha podnosi się ścieżka. Co jest?! Przecież miała caly czas opadać. Schodzę już ponad godzinę. Powinienem być na 350-400 metrach. Otwieram GPS-a. Oh, do jasnej cholery!!!! Gdzie ja jestem? Przede mną - pokazuje GPS - wyrasta jakaś góra, której przeciez miało nie być. Pomyliłem szlaki. Nie dostrzegłem, gdy ścieżki się rozdzieliły. Co teraz robić?

 

STYBARROW DODD - 843 metry n.p.m.

Na miejsce zajechałem o 6:30. Świeciło jeszcze słońce, ale prognozy zapowiadały się kiepskie. Zmienłem ubranie, założyłem buty i zapłaciłem 7 funtów za parking. Brytania jeszcze spała po celebrowaniu królowej. Ubranie miałem lekkie, ale nieprzemakalne. W końcu ruszyłem na szlak i szlag mnie trafił. Zobaczyłem z góry pole namiotowe, gdzie zwykle są darmowe parkingi (odległość - 1 km od mojego parkingu). Ubytek 7 funtów może jednak także być powodem do radości. Byłem przecież lżejszy o 28 dkg (1 funt waży 4 dkg).Byłem już na 400 metrach (zacząłem od 37 m) i mogłem podziwiać krajobrazy w dole. Słońce jednak pokazało mi wała i schowało się za chmury. Tego dnia już więcej się nie pokazało. Było jednak cały czas sucho.

Ci w namiotach nadal spali. Ciekawe jak długo będą jeszcze spać po wczorajszej imprezie? A zresztą niech śpią jak najdłużej. Co mnie oni obchodzą. Przynajmniej na szlaku nie ma tłoku. Widoki nadal były wyborne, ale wiedziałem, że to długo tak trwać nie może. Wkrótce wszystko pokryje się mlekiem i będzie jak w mleczarni w imieniny mleczarza. Korzystałem więc teraz rozkosznie z każdego obrazka i pstrykałem zdjęcia. Po uciążliwej wspinaczce po stromym zboczu pierwszego szczytu docieram do 2/3 wysokości góry. Mam już za sobą ponad 600 metrów. Wcześniej miałem kilka takich miejsc, które wymagały użycia 4 kończyn. W języku górskim nazywa się to chyba scrambling, czy coś podobnego. Wyłażę jednak na polankę i z lubością daję płucom trochę odpocząć. Wyciągam z plecaka batonika, myśląc o sercu i żoładku.

Idę dalej. Brzuch muzykę marszową gra. Szczyt coraz bliżej. Chmury deszczówy też. Ale co tam. Byle do przodu. Rozglądam się jeszcze za siebie. Tam nadal przejrzyście. I przed siebie. Tam już nieprzejrzyście. Co robić. Trzeba iść. "Gdzie tak gnam?" - pytam sam siebie. Zwolnij, baranie! Uciekać przed deszczem? Już za późno. Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Dziwne. Jest nadal sucho, a przecież od godziny powinno padać. Chmury wiszą mi nad głową. Nie potrafię skupić się na szlaku. Sąsiednie szczyty już toną we mgle i tylko Stybarrow Dodd widać dość klarownie. Tak jakby czekał na mnie. Wiem jednak, że gdy do niego dotrę, rzuci mi na głowę całe hektolitry wody. Macham na to ręką. Najważniejsze, że pierwszy szczyt jest tuż tuż.Jestem. 843 metry jak w szwajcarskim banku. Patrzę na mapę, potem na GPS-sa, i znów na mapę. Liczę poziomice i na powrót zerkam na GPS-sa. Jest równe 843. Na samym szczycie leży kupa kamieni. Ciekawe, czy specjalnie zwieźli, czy turyści usypali.W końcu wszystko załatwiłem jak należy. Otrzepałem się, spakowałem klamoty i ruszyłem dalej. Przede mnie nowe wezwanie - Watson's Dodd. Nadal było sucho.

HART CRAG

 

Hart Crag jest jednym ze szczytów górskich, które razem tworzą tak zwany Masyw Fairfield (Fairfield Horseshoe). Szczyt ten leży we wschodnim paśmie (Eastern Fells) Gór Kumbryjskich, pomiędzy Grasmere a Przełęczą Kirkstone. W sąsiedztwie Hart Crag znajdują się pozostałe dwa najwyższe szczyty całego masywu: Fairfield and Dove Crag. Tworzą one - razem z leżacym najbardziej na południe szczytem High Pike - północno-wschodnie skrzydło masywu Fairfield. Skrzydło to obniża się łagodnie w kierunku miasteczka Ambleside, w którym kończy się też szlak turystyczny po jego graniach północno-wschodnich. Dove Crag zbudowany jest z piaskowca pochodzenia wulkanicznego, który w niektórych miejscach przeplatany jest także formami skalnymi innego pochodzenia.

Większość turystów rozpoczyna wspinaczke na masyw Fairfield właśnie w Ambleside, aby pokonać najpierw najtrudniejszy odcinek szlaku, który od strony południowo-zachodniej wydaje się już mniej wymagający, delikatnie opadając w kierunku wioski Rydal. Dnia 20 marca 2012 roku, idąc właśnie w tym kierunku, ja sam pokonałem cały masyw Fairfield, przebijając się nie bez trudności przez porywisty i zimny wiatry wiejący tego dnia we wschodniej części Gór Kumbryjskich. Była to jednak wspaniała wędrówka, która pozostawiła w mojej pamięci wiele niezwykłych wrażeń estetycznych. Tradycyjnie więc - jak w każdym wtorek - wybrałem się na pokonanie całego przejścia Horseshoe Fairfield. Tym razem BBC-owa pogodynka nie pomyliła się w ogóle i pogoda była dokładanie taka, jaką zapowiedziała, czyli rano deszczówka, a w południe sucho, ale za to z ostro wiejącym wiatrem chcącym łeb urwać. Po południu natomiast, wszystkich przemierzających szlaki Gór Kumbryjskich tego dnia uradowała delikatna, prawdziwie wiosenna pogoda. Jedynym niewypałem dzisiejszej wyprawy były to, że w bagażniku samochodu znalazłem - ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - moje ciężke zimowe buciska zakupione na beskidzkie zasypane śniegiem bezdroża. Miałem już zrezygnować z dziejszego zdobywania szczytów, ale w końcu pokusa sprawdzenia samego siebie zwyciężyła. Założyłem śnieżne buciska  i poszedłem na szlak. A jak już poszedłem tak i szedłem, aż zdobyłem  wszysto, co wcześniej zaplanowałem, czyli: High Pike (656), Dove Crag (792) i Hart Crag (822m). A później sam król Fairfield, Great Rigg, Rydal Fell i powrót do punktu wyjścia.

 

CONISTON OLD MAN - 803 metry n.p.m.

 

 

Szczyt górski Coniston Old Man lub The Old Man of Coniston leży na terenie angielskiego Parku Narodowego Lake District w regionie Furness należącym do hrabstwa Kumbrii. Szczyt ten wchodzi w skład łańcucha południowego, często określanego jako Southern Fells lub Furness Fells. Razem z kilkoma innymi szczytami Furness Fells, takimi jak: Swirl How - 802 m, Dow Crag - 778 m, Grey Friar - 773 m, Wetherlam - 763 m i Black Sails - 745 m, Coniston Old Man tworzy jeden zwarty masyw szczytów górskich, wśród których Coniston Old Man jest najwyższym wzniesieniem.

Wejście na szczyt Coniston Old Man nie należy do trudnych, chociaż w końcowej fazie wspinaczki wymaga wiele nakładu siły i energii. W warunkach zimowych wejście na wierzchołek może jednak okazać się bardzo trudne i niebiezpiczne. Najbardziej popularny szlak na szczyt góry zaczyna się we wsi Coniston (parking znajduje się niedaleko jeziora Coniston - ok. 49 metrów n.p.m.) i wiedzie wzdłuż potoku Church Beck, przez który można się przeprawić tzw. Mostem Górników (Minaers Bridge). Następnie, na wysokości wodospadu, szlak odbija na lewo od potoku i zmierza dalej w kierunku wschodniego zbocza szczytu. Stroma wspinaczka na wierzchołek góry zaczyna się w okolicach jeziora górskiego Low Water. Cała wyprawa na szczyt góry zajmuje od 2,5 do 3 godzin.

Moja pierwsza wyprawa na szczyt Coniston Old Man miała miesce 31 stycznia 2010 roku i była była bardzo przyjemną niespodzianką. Była to zresztą moja pierwsza wyprawa górska w paśmie Lake District. Byłem doprawdy bardzo zaskoczony wspaniałami widokami górskimi, albowiem wcześniej nigdy nie powiedziałbym, że Anglia posiada tak atrakcyjne góry, które są wręcz idealnie stworzone do górskich wędrówek. W zasadzie miłośnicy gór mogą tam znaleźć dosłownie wszystkie z możliwych form spędzenia czasu w górach: od wspinaczki alpejskiej po zwykłe niedzielne pikniki z rodziną. Sam szybko się o tym przekonałem, a szczególnie po dzisiejszej pierwszej wyprawie na szczyt Coniston Old Man.

Jesienią 2010 od paru tygodni czyniliśmy w ramach mojego mikroskopijnego klubu turystycznego solidne przygotowania do wyprawy, którą wyznaczyliśmy na dzień 26 września 2010 roku. Każdy z nas w głębi serca pragnął zdobyć ten szczyt i mocno wierzył, że któregoś dnia wreszcie uda się tego dokonać. A nie był to szczyt zwyczajny, jakiś dziecinnie łatwy pagórek, ale złośliwe monstrum i prawdziwe wyzwanie dla ludzi, takich jak my. Ostre podejścia, huraganowe wiatry i do pokonania 2,635 stóp w linii pionowej. Bill przekonuje, że tylko 2,474, gdyż wioska z której zamierzamy wyruszyć leży na wysokości 161 stóp n.p.m. Mówię mu, że to żadna różnica: 2,635 czy 2,474 stóp to przecież wszystko jedno. Bill nie daje się jednak tak łatwo przekonać. Uparcie twierdzi, że historia alpinizmu zna wiele przypadków nadużyć w naliczaniu przemierzanych odcinków górskich. – Góry wymagają szacunku i uczciwości – przekonuje. – To nie wędkowanie, gdzie siedmio funtowemu karpiowi zawsze można dorobić jeden czy dwa funty więcej. Góry to jednak nie ryby. W górach trzeba być uczciwym, bo jeden cal nieuwagi i wszystko może się skończyć o wiele wyżej niż Mount Everest. Przyznaję, że ten argument w końcu mnie przekonał. Pokornie uznałem jego rację, mysląc że teraz najważniejsza jest koncentracja na przygotowaniach, a nie polemiki, z których i tak nic nie wynika. Trzeba zmobilizować wszystkie siły na przygotowania. Naszym wyzwaniem jest przecież Old Man of Coniston.

Rodowici Kumbryjczycy nie nazwą nigdy Starego Człowieka z Coniston inaczej niż fell. Mówią, że to nie jest żadna góra, ale porządny stary fell. Całkowicie się z nimi zgadzam. Skoro moi rodzimi górale mają swoje wierchy i kopy, dlaczego odmawiać Kumbryjczykom prawa do nazywania ich własnych gór fells'ami. Przecież nie chcą tak nazywać naszego Kasprowego, który również górą nie jest ale najzwyklejszym w świecie wierchem. Tak też Stary Człowiek z Coniston to nie mountain ani tym bardziej żaden hill, ale właśnie zwyczajnie fell. Kumbryjczycy mają szacunek dla tradycji i swoje góry chcą nazywać tak samo jak ich przodkowie. A przodkami ich byli sami Wikinkowie, którzy góry zwykli nazywać fells. Jest to określenie wzięte z języka staronordyjskiego, którym to właśnie od IX-X wieku posługiwali się na tych terenach skandynawscy osadnicy. The Old Man of Coniston jest wieć fell’em a nie żadną górą i nic na to nie poradzimy. Jego zbocza rozciągają się w paśmie podobnych gór zwanych Furness Fells, które leżą w południowo-zachodniej części Gór Kumbryjskich, niedaleko wioski Coniston, z której to zamierzamy wyruszyć na podbój Starego Człowieka.

Wreszcie nadchodzi upragniona niedziela. Jest koniec listopada, alę pogodę mamy naprawdę piękną: bajeczny błękit nieba, wymarzona temperatura i sucho. Podobno w górach spadło trochę śniego, no ale góry bez śniegu to przecież nie góry. Mamy się spotkać na parkinku w centrum wioski Coniston niedaleko Informacji Turystycznej. Po zjechaniu z Autostrady M6 w kierunku miasteczka Kendal wszystko nagle ulega zmianie. Wydaje się jakbyśmy nieoczekiwanie wjechali w sam środek starej wiktoriańskiej Anglii. Tu niewiele się zmieniło od czasu rewolucji przemysłowej. I w zasadzie można się oddać marzeniom o minionym splendorze dawnego imperium pod warunkiem, że przestrzega się dozwolonej prędkości jazdy. Co kilka kilometrów stoją żółte kamery, które z niemiłosierną solidnością wyłapią każdego śmiałka, który odważył się przekroczyć dozwolone 30 mil na godzinę. Wystarczy jednak mila więcej i cała przyjemność kończy się 80 funtami mandatu i 4 punktami karnymi.

W samochodzie ze mną jedzie Louise, Bill i Saturo. Na parking przyjeżdżam spóźniony 5 minut. Przez około 10 mil drogę blokował mi peleton kolarzy, a drogi są tu wąskie i kręte. Nie dało się ich w żaden sposób wyprzedzić. Bill Numer Dwa przyjeżdża jednak z jeszcze większym opóźnieniem. Chciał być sprytniejszy, wybierając drogę na skróty, czyli promem w poprzek jeziora Windermere, które można uznać za angielskie Śniardwy. Mocno się jednak przeliczył, bowiem tamtej niedzieli prom był akurat nieczynny. Musiał więc jechać na północ do Ambeside i z powrotem, drugą stroną jeziora, prawdziwie górskimi dróżkami, do wioski Coniston. Nie byliśmy jednak na siebie źli, jako że z jednakową siła skierowaliśmy negatywne emocje przeciwko rządom torysów, gdy przyszło nam zapłacić 8 funtów za 6 godzin parkowania.

Wieś Coniston sprawia swoim wyglądem i atmosferą panującą na uliczkach wrażenie, że nagle znaleźliśmy się latem w samym sercu Krupówek: masy ludzkie spacerujące w jedną i drugą stronę, ale nie zepsuło nam to nastroju, gdyż dobrze wiedzieliśmy, że jak wszędzie na swiecie szlaki górskie bedą puste. A tych, których tam spotkamy charakteryzują te same co nas cechy: miłość do fells’ów i górskich wędrówek.

Stary Człowiek z Coniston stracił wiele ze swojego dawnego splendoru w 1974 roku kiedy to rząd brytyjski dokonał zmian administracyjnych granic niektórych starych angielskich hrabstw. Kiedyś Coniston był najwiekszym szczytem hrabstwa Lancaster, ale odkąd włączono go do granic hrabstwa kumbryjskiego znacznie spadł w tym rankingu. Nadal jednak jest dwunastym najwyższym wzniesieniem w Anglii. Wschodni stok Coniston wynurza się bezpośrednio z Jeziora Coniston, biegnie przez wioskę o tej samej nazwie i dalej pnie się już ostron w góre. W tym miejscu też zaczynamy naszą wędrówkę. Nasza drużyna składa się z samych wytrawnych piechurów: Bill jest emerytowanych urzędnikiem pocztowym, Saturo, Japończyk, byłym mnichem buddyjskim, Louise miała kiedyś własny gabinet fizjoterapii i ja – emigrant z Polski. O pasażerach drugiego samochodu nie będę wiele pisał gdyż tworzą oni oddzielny zespół.

Pierwsi angielscy alpiniści rozpoczynali swoją wędrówkę na szczyt Coniston od wspinaczki na Dow Crag. To tylko 778 metrów, ale stopień trudności niewiele mniejszy niż niejednego szczytu alpejskiego. To właśnie na tym stoku Dow Crag narodził się pomysł powołania do życia jednego z pierwszych klubów turystyki górskiej w historii brytyjskiego alpinizmu: „Lakeland Fells and Rock Climbing Club”. Jego pierwsi członkowie wędrowali tą samą trasą co my teraz w 1886 roku. A w 1907 odbyli swój pierwszy zjazd sprawozdawczo-wyborczy w Hotelu the Sun, który właśnie mijamy. Na chwilę milkniemy, aby uczcić pamięć tych, którzy dali początek zorganizowanego alpinizmu. Sentymenty musimy jednak zostawić w dolinie, gdy przed nami wyrasta wspaniała grań Dow Crag. Wybitny piewca Gór Kumbryjskich, A. Wainwright, pisał, że rzeźba architektoniczna ścian Dow Crag dorównuje swoją urodą i dramaturgią kształtem grani niejednej górze świata, chociaż w nieco mikroskopijnych wymiarach. Jest to jednak wystarczająco duży szczyt, żeby to właśnie na nim uczyć się wysokogórskiej wspinaczki - tak jak czyniły to całe generacje wybitnych brytyjskich himalaistów. Znany dziennikarz The Guardian, Harry Griffin, nazywał ich pieszczotliwie "Coniston Tigers" lub "Cragrats". Cechą, która wyróżniała ich spośród innych himalaistów był szczególny sposób wspinaczki po skałach wypracowany na zboczach Dow Crag i Coniston Old Man. Wiele lat później, nepalscy szerpowie nazywali tak tych, spośród Europejskich himalaistów, którzy stosowali ten właśnie sposób wspinaczki skalnej.

Zostawiamy z tyłu hotel The Sun. Bill ma ochotę na pinta lokalnego, ale udaje mi się go przekonać, że w drodze powrotnej piwo będzie smakowało znacznie wyborniej. Nawet nie zauważyliśmy kiedy droga zamieniła się w górski szlak. Zaczęła się wspinaczka. Mijamy zamkniętą kopalnię miedzi i kilka rozlatujących się kamiennych domków górniczych, których nikt nie zamieszkuje od końca II wojny światowej. Szlak pomału skręca w kierunku południowo-wschodnim. Trzeba bardzo uważać przy stawianiu stopy, bowiem łatwo zwichnąć nogę na dużych kamieniach, którymi górnicy wyłóżyli kiedyś drogę. Przed nami pojawia się linia skał wulkaniczych, które przed milionami lat wypluł z siebie Stary Człowiek z Coniston podczas erupcji. Bill zapewnia mnie, że zimą gdy leży śnieg można jeszcze dostrzec w tym miejscu zarys kręgu kamiennego, który przed kilkoma tysiącami lat postawił tutaj człowiek z epoki brązu w celu prawdopodobnie kultowym. Szlak, którym zmierzamy nazywa się Walna Scar Road i biegnie juz teraz prosto w kierunku przełęczy między dwoma naimniejszymi szczytami masywu Coniston, Walna Scar a Brown Pike. Po godzinie spokojnego mardzu docieramy spokojnie do przełęczy i po krótkim odpoczynku bierzemy azymut na Brown Pike (682 m). Saturo zaczyna narzekać na skurcze w łydkach. Dla Billa jest to powód, aby trochę się z niego pośmiać. – Coniston to nie Fuji – śmieje się, a Saturo razem z nim. Trudno jest go sprowokować. Carl Jung twierdził, że Azjaci o wiele lepiej radzą sobie w poskramianiu swojego ego niż my, Europejczycy. Obserwując Saturo trudno mi się nie zgodzić z wielkim psychologiem.

Docieramy na Brown Pike. Przed nami rozciąga się niesamowity widok. W pewnym momencie wydaje mi się, że widzę morze. Teraz schodzimy odrobine w dół, aby za chwilę zaatakować kolejny szczyt – Buck Pike. Louise tam właśnie chce zjeść swoje kanapki, ale rezygnuje widząc, że nie ma gdzie usiąść. = Nie martw się, Louise – uśmiecham się. – Spróbujemy twoje smakołyki na Dow Crag. Jeszcze tylko pół godziny. No, może trochę więcej. Posiłek na Dow Crag to faktycznie dobry pomysł. Tam trzeba nabrać sił, bo później już tylko zejście do Goat’s Hawse i ostra wspinaczka na szczyt Starego Człowieka. Zajadamy więc kanapki z lokalnym żóltym serem. Kupiłem dzień wcześniej polskie kabanosy i kiszone ogórki, ale nikt nie chce tego jeść. Sam zajadam się polskimi przysmakami. Wichura ustała tylko na chwilę i teraz znów się wzmaga. Trzeba ruszać dalej. Zejście do Goat’s Hawse biegnie wąską ścieżką. Po lewej stronie robi się nawet dość stromo. Musimy uważać. Bill mówi, że słowo hawse wywodzi się ze starożytnego języka Wikingów i oznacza właśnie górską przełęcz lub siodło. Dziarsko schodzimy więc do koziego siodła. Zaczyna się prawdziwa wspinaczka, że aż trudno nacieszyć się fantastycznymi widokami, które wyłaniają się po obu stronach skalnego zbocza. Mocno się zasapałem. Patrze na innych, ale po nich nie widac zmęczenia. Nawet Saturo kroczy prosto do celu. Mój Boże, a ja taki słaby. Bez kondycji. Wyrzucam sobie, że znów się zapuściłem. Nowe kilogramy nadwagi i masa wiotkich mięśni. Ale w końcu jesteśmy. Coś wspaniałego. Oj, Stary Człowieku z Coniston. Warto się było natrudzić, aby wejść na twój wierzchołek i teraz oglądać to wszystko, co nam oferujesz.

Natomiast dnia 15 luty 2011 roku planowałem zdobyć najwyższy szczyt Anglii - Scafell Pike, a skończyło się – jak zwykle zresztą – na Starym Człowieku z Coniston. Cały poprzedni dzień spędziłem na przygotowaniach do tej wyprawy, bo Scafell Pike to porządny angielski munros o wysokości 978 metrów. A jak każdy dobrze wie, każdy prawdziwy munros musi mieć ponad 3 tysiące stóp, czyli - po naszemu - 914,4 metrów nad poziomem morza i ani cala mniej. Scafell Pike nosi też dumny tytuł króla Anglii, jako że jest najwyższym wzniesieniem w tym kraju, chociaż na liście wszystkich brytyjskich munrosów plasuje się dopiero gdzieś pod koniec drugiej setki i śmieją się z niego wszystkie szkockie munrosy, z których kilka to prawdziwe 4-tysięczniki, oczywiście liczone w stopach.

Poranek 15 lutego br. nie zapowiadał się jednak łaskawy dla moich planów zdobywania króla Anglii. Już podróż samochodem - a w zasadzie ostatnie 10 mil - w kierunku jego południowego zbocza, była drogą przez mękę. W końcu jednak udało mi się dojechać na miejsce, zaparkowałem i już począłem przebierać się w górskie tekstylia, gdy podeszło do mnie dwóch młodzieńców wyglądających jakby poszarpała ich wataha wilków.
- Panie, nawet nie warto się przebierać - mówią. - Tam się piekło rozszalało.
- The hell has been unfreed? - powtarzam po nich. - Jak to? Jakie piekło?
- Próbowaliśmy wczoraj i przedwczoraj. Dwa razy! Za każdym razem zderzamy się gdzieś na 2700 stopach z falą piekielnego lodowatego powietrza.
- Wieje jak wszyscy diabli - dodaje drugi. - Pewnie gdzieś z Islandii tak wieje. Albo z samego piekła. Ale mówią, że jutro będzie lepiej. Zresztą kto ich tam wie. Jak ma być lepiej jak diabły ogonem wywijają?
"Coś za dużo tego piekła tutaj" - myślę sobie - "a ja nie mam czasu czekać aż do jutra". Wsiadam więc do samochodu i zawrócam do sąsiedniej górki, do mojego ulubionego Starego Chłopa z Coniston. To tylko 7 mil na wschód od Scafell ’a. Gdy dojechałem zaczęło padać. „Nic to – mówię sobie – mam wszystko, co potrzeba na każdy deszcz. A to tylko taka mrawa angielska mżawka.” Zaczynam wspinaczkę. Wysokość początkowa 37 metrów n.p.m. Podaję dokładną liczbę, żeby było wiadomo ile trzeba się wspinać na wierzchołek Starego Człowieka, który liczy sobie - bagatela - 802 metry nad poziomem morza. A morze tuż, tuż. Czuję zapach morskiego powietrza. To pomaga w wędrówce, takie rzeźkie morskie zapachy. Przez następne 500 metrów wszystko idzie jak z płatka, tylko deszcz robi się coraz gęstszy. Zaczyna też coraz mocniej wiać.

Pierwsze płatki śniegu zaczęły padać na wysokości około 600 metrów. Prawie jadłem lunch. Kiedy dopinałem ostatni zamek w plecaku sypało już jak zimą na Suwalszczyźnie. Nawet nie wiem, kiedy śnieg zrobił się nagle pół metra głęboki. Po prostu w oka mgnieniu wszystko stało się białe. I w tym momencie zaczęło się. Śnieżna zawieja zamieniła się w śnieżny sztorm. Nie widziałem nic na odległość 2-3 metrów. Chyba nawet w Polsce nie widziałem tak wielkich i grubych płatków śnieżnych. Tak jakby ktoś zrzucił nagle tony waty, której każda część była wielkości bułki. Ślad szlaku zgubiłem po 5 minutach. Nie widziałem już nic. Mogłem być na wysokości jakichś 700 metrów. Do szczytu pozostało jeszcze 100, ale jak tam dojść w takich warunkach? A robiło się coraz gorzej. „Trzeba stąd zwijać żagle” – myślę – „i to jak najszybciej”. Odwróciłem się na pięcie i zacząłem odwrót w dół, z trudem rozpoznając jakieś znaki, które mówiłyby mi, że tam biegnie szlak. Po około 2 godzinach wyszedłem ze ściany śniegu jak z igloo. Znów padał deszcz i nawet nie tak ostry. Tym razem Stary Człowiek z Coniston powalił mnie na łopatki. Zimą potrafi być bardzo złośliwy.

 

DOVE CRAG - 792 metry npm.

RELACJA Z WYPRAWY


Dove Crag jest jednym ze szczytów górskich tworzących tak zwany masyw Fairfield (Fairfield Horseshoe), który leży we wschodnim paśmie (Eastern Fells) Gór Kumbryjskich. Największą sławę przyniósł Dove Crag fakt, że znany piewca piękna gór Lake District, Alfred Wainwright, pierwszy rozdział swojej książki z rysunkami i opisami poszczególnych szczytów Gór Kumbryjskich poświęcił właśnie temu szczytowi. Dove Crag, razem z całym masywem Fairfield, leży pomiędzy Grasmere a Przełęczą Kirkstone. Natomiast w samym sąsiedztwie Dove Crag - między Dove Crag a Fairfield - znajduje się dość podobny w kształcie szczyt Hart Crag, który razem z Dove Crag i leżacym najbardziej na południe szczytem High Pike tworzą północno-wschodnie skrzydło masywu Fairfield. Skrzydło to obniża się łagodnie w kierunku miasteczka Ambleside, w którym kończy się też szlak turystyczny po połnocno-wschodnich graniach masywu. Dove Crag zbudowany jest z piaskowca pochodzenia wulkanicznego, który w niektórych miejscach przeplatany jest także formami skalnymi innego pochodzenia.
 
Większość turystów rozpoczyna wspinaczke na masyw Fairfield właśnie w Ambleside, aby pokonać najpierw najtrudniejszy odcinek szlaku, który od strony południowo-zachodniej wydaje się już mniej wymagający, delikatnie opadając w kierunku wioski Rydal. Dnia 20 marca 2012 roku, idąc właśnie w tym kierunku, ja sam pokonałem cały masyw Fairfield, przebijając się nie bez trudności przez porywisty i zimny wiatry wiejący tego dnia we wschodniej części Gór Kumbryjskich. Była to jednak wspaniała wędrówka, która pozostawiła w mojej pamięci wiele niezwykłych wrażeń estetycznych. 

 

DOVE CRAG - 792 metry npm.

 

Dove Crag jest jednym ze szczytów górskich tworzących tak zwany masyw Fairfield (Fairfield Horseshoe), który leży we wschodnim paśmie (Eastern Fells) Gór Kumbryjskich. Największą sławę przyniósł Dove Crag fakt, że znany piewca piękna gór Lake District, Alfred Wainwright, pierwszy rozdział swojej książki z rysunkami i opisami poszczególnych szczytów Gór Kumbryjskich poświęcił właśnie temu szczytowi. Dove Crag, razem z całym masywem Fairfield, leży pomiędzy Grasmere a Przełęczą Kirkstone. Natomiast w samym sąsiedztwie Dove Crag - między Dove Crag a Fairfield - znajduje się dość podobny w kształcie szczyt Hart Crag, który razem z Dove Crag i leżacym najbardziej na południe szczytem High Pike tworzą północno-wschodnie skrzydło masywu Fairfield. Skrzydło to obniża się łagodnie w kierunku miasteczka Ambleside, w którym kończy się też szlak turystyczny po połnocno-wschodnich graniach masywu. Dove Crag zbudowany jest z piaskowca pochodzenia wulkanicznego, który w niektórych miejscach przeplatany jest także formami skalnymi innego pochodzenia.
 
Większość turystów rozpoczyna wspinaczke na masyw Fairfield właśnie w Ambleside, aby pokonać najpierw najtrudniejszy odcinek szlaku, który od strony południowo-zachodniej wydaje się już mniej wymagający, delikatnie opadając w kierunku wioski Rydal. Dnia 20 marca 2012 roku, idąc właśnie w tym kierunku, ja sam pokonałem cały masyw Fairfield, przebijając się nie bez trudności przez porywisty i zimny wiatry wiejący tego dnia we wschodniej części Gór Kumbryjskich. Była to jednak wspaniała wędrówka, która pozostawiła w mojej pamięci wiele niezwykłych wrażeń estetycznych. 

 

 

 

Red Screes jest niewielką, łagodnie wyglądającą górką w paśmie Gór Kumbryjskich leżących w angielskim Lake District. To tylko 776 metrów n.p.m., ale wystarczająco wysoko, aby nieźle się zmęczyć zanim postawi się stopę na jej wierzchołku, szczególnie gdy próbują się z nią zmierzyć tacy, jak ja niedzielni turyści 'wysokogórscy'. Właśnie w niedzielę, z grupką znajomych, wdrapywałem się w strugach deszczu na szczyt Red Screes. Będąc nieustannie chłostani przez zrywający plecaki z ramion wiatr, wspinaczka na Red Screes daleka była od tego, aby uznać ją za przyjemną. Oprócz deszczu i wiatru nic jednak nadzwyczajnego podczas tej wyprawy się nie wydarzyło. Moge więc w tym miejscu trochę pofilozofować, zadając sobie pytanie, które jeszcze nie raz będzie się tu pojawiać. Co sprawia, że setki, może i tysiące ludzi o różnym wieku, zawodzie i płci wyrusza każdego dnia na znajdujące się na różnych szerokościach geograficznych szlaki, aby bez względu na nic wejść na wybrany przez siebie szczyt górski? Jaka siła pcha nas z taką determinacją w góry?

Jakiś czas temu zachwyciłem się książką napisaną przez prezbiteriańskiego duchownego i teologa, wykładowcy Uniwerytetu Katolickiego w St. Louise, Beldena C. Lane'a, o wiele obiecującym tytule, The Solace of Fierce Landscapes. Exploring Desert and Mountain Spirituality, który można przetłumaczyć na jężyk polski jako: "Uzdrawiający wpływ dzikiego krajobrazu. W poszukiwaniu duchowości gór i pustyni. Profesor Lane rozpoczyna swoją książkę w następujący sposób: Piszę te słowa o zmierzchu w wysokich partiach kanionu Chama River, otoczony przez klify z czerwonego piaskowca, które tworzyły dość niesamowite wrażenie. Wyglądało to tak, jakby cały okoliczny krajobraz zanurzony był we krwi. Krwawił. Swego czasu Hiszpanie nadali okolicznym górom dość specyficzną nazwę: łańcuch Sangre de Christo. Natomiast wieczorem, kiedy czerwone jak wino zachodzące słońce zabarwiło tym samym kolorem cały zawieszony nade mną nieboskłon, wydawało mi się, że to krew Chrystusa obmywa wszystkie te okoliczne skały, szczyty i turnie. Od zboczy meksykańskich Penitentes aż po Georgia O'Keeffe, mieszkańcy tych terenów byli potrafili dostrzec niezwykłe piekno otaczającego ich krajobrazu, który dla niejednego wyznaczał, gdzie dosięgła ich śmierć. Dla innych zaś ten niezwykle dramatycznie postrzępiony krajobraz był miejscem uzdrowienia. Tak, jak czerwone skały Sedony w Arizonie lub Ayers Rock w środkowej Australii, tak również tutaj wydaje się, że życiodajny krwiobieg Matki-Ziemi w sposób szczególny dozwal być dostrzeżonym przez ludzkie oko. Wchodząc na czerwoną skałę Red Screen, miałem również nadzieję, że dane mi będzie przeżyć podobne doświadczenie. Nic z tego jednak nie wyszło. Masy wody zalewały wszystko. Czerwona skała była coraz mniej czerwona. Spływająca w dół górskiego szlaku ciemno-brunatna maź w niczym nie przypominała koloru krwi, która mogłaby stać się źródłem poetyckiego natchnienia i duchowych inspiracji. Z trudem pokonywane wzniesienie było aż do bólu rzeczywiste w swojej normalności, które mogło kojarzyć się tylko ze zmęczeniem, wilgocią i zimnem.

Nie chciałem się jednak poddać. Wiedziałem, że muszę zacząć patrzeć inaczej na tę górę i całą dzisiejszą wspinaczkę. Może właśnie dzisiaj mistyka nie kryła się w górach? Może należało szukać jej w towarzystwie innych? Miasteczko Ambleside wybornie nadawało się na tego rodzaju doznania. Tradycyjne angielskie herbaciarnie i przytulne kafejki zapraszały dzisiaj na tego rodzaju przygodę. Tutaj dobrze wyczuwało się klimat górski, niemal jak w tatrzańskim Zakopanem, czy też wschodniotyrolskim Lienz. Powrót do miasteczka był więc radośnie oczekiwanym wydarzeniem. Nieoczekiwanie, gdzieś rozbiegły się deszczowe chmury i wiatr znacznie zelżał. Wracaliśmy inną drogą niż podczas wspinaczki. na zielono błyszczała soczysta trawa, błękit nieba szybko przywrócił dobry nastrój, a w górnych partiach góry nagle zaświeciły wesoło czerwone skały. Szczególnie w okolicach Raven Crag, czerwień była dominującym kolorem krajobrazu. Jeszcze tylko małe wzniesienie na Snarker Pike i dalej drogą schodzi łagodnie do samego Ambleside. Tam czeka już na nas wyborna angielska szarlotka z herbatką. 

 

GREAT RIGG - 766 metrów n.p.m

 

Great Rigg jest drugim od południowego zachodu szczytem masywu Fairfield, na którym znajduje się szlak trekkingowy łączący wszystkie jego szczyty o łącznej długości 16 km.Szlak ten zaczyna się w miasteczku Ambleside, ale można go także podjąć w wiosne Rydal. Nazwa góry pochodzi prawdopodobnie z języka staroangielskiego "Rigg" i oznacza wyboisty grzbiet.

Początkowo planowałem zaparkować w Ambleside, kumbryjskie Zakopane, ale miałbym wówczas do pokonania około 3 km wzdłuż szosy. Z drugiej strony obawiałem się, że w Rydal, małej historycznej wiosce skąd miałem wyruszyć w góry, nie znajdę wolnego miejsca, aby zaparkować mój wehikuł. W końcu decyduję się jechać do Rydal. „Może mi się uda” – myślę sobie. – „Przecież to środek zimy”. Niecały kilometr przed Rydal zauważam malutką literkę P namalowaną w sposób amatorski. Skręcam na jakieś pastwisko. Staję przed tabliczką. – Parking Towarzystwa Krykietowego w Rydal – czytam na głos. - Zapraszamy wszystkich do skorzystania z naszego bezpłatnego parkingu. Prosimy tylko o małą dotację. – W portfeliku znajduję monetę 5-cio złotową. Chwila wahania. Walka z pokusą. Moneta ląduje jednak na powrót w portfelu. Sięgam po 1 funta.

Szybko zakładam na siebie to, co potrzebne, a to, co nie wrzucam do bagażnika. Idę w stronę Rydal. Mijam historyczny pałacyk, w którym obecnie znajduje się muzeum regionalne. Uwielbiam takie zakątki. Można tam dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, których nigdy nie pokażą najsłynniejsze nawet muzea narodowe. Obiecuję sobie, że zajrzę tam, gdy zejdę z gór. Idę dalej obok wiktoriańskiego kościółka pw. Najświętszej Marii Panny. Anglikański. „Też tu zajrzę” – myślę sobie w duchu, zerkając okiem na tablicę informacyjną, że jest to jeden z najpiękniejszych kościołów epoki wiktoriańskiej w Kumbrii. Pierwszy cel do dojście do grzbietu góry i wdrapanie się na południową grań Nab Scar. To tylko 450 metrów, ale nie należy zapominać, że wędrówkę rozpocząłem dokładnie na wysokości 57 metrów n.p.m.

Pejzaż mglisty. Pochmurnie, ale nie pada. Chmury są dość wysoko więc nic nie zapowiada, że będą jakieś opady. Tak mówili zresztą w BBC-kiej pogodynce wczoraj wieczorem. Temperatura plus 3 stopnie. Wszystko jest więc w jak najlepszym porządku, a jedyną rzeczą, która mnie irytuje to błoto na szlaku. Okropne błoto. Cholerne kumbryjskie błoto. Po 1,5 godziny dochodzę na szczyt południowego grzbietu i stwierdzam z zadowoleniem, że im jestem wyżej tym podłoże staje się suchsze. Ale także powietrze robi się coraz bardziej lodowate.

Wierzchołek Nab Scar jest już całkowicie zmrożony, ale jeszcze bezśnieżny. Pokryte biała czapą szczyty widnieją dopiero przede mną. – Zakładać już osławione mini-raczki, tak bardzo zachwalane na Forum? – zastanawiam się głośno. – Nie. Jeszcze nie tutaj. Lód, pokrywający skałę, ma zaledwie 2 milimetry grubości. Na nic się tu raczki nie przydadzą. Trzeba po prostu uważać, aby się nie poślizgnąć. Wędrówka grzbietem grani trwała okołó kwadransa. Po chwili pojawiły się pierwsze czapy zmrożonego śniegu. Był to wyraźny sygnał do założenia mini-raczków.

Z trudem zakladam raczki. Nie obyło się bez zranień, skaleczeń i innych dolegliwości. Nie było gdzie usiąść, żeby spokojnie dokonać tych trudnych czynności, więc skłaniam się, balansuję, aby nie upaść i jedną ręką zakładam raczki. Gdy się pochylam, żebro zachodzi mi za żebro. Co za cholerny ból. W końcu raczki lądują na butach. Mogę iść dalej. Wkoło pusto i biało. Po pokonaniu pierwszych metrów po dość opornej, śnieżnej powierzchni, dalej idzie się już coraz lepiej, chociaż cały czas się wznoszę. Jestem już na wysokości około 650 metrów. Za sobą mam więc już 600 metrów. Niesamowite, ale nie czuję wcale zmęczenia. Do celu mam jeszcze niecałe 200 metrów.

Po kolejnych 3 kwadransach wędrówki, docieram do grani Heron Pike (ponad 700 metrów). Idzie się wybornie. Śnieg gruby na około 50 cm, ale zbity i zlodowacialy. Wspaniale poddaje się mini-raczkom. W tym miejscu chciałbym opisać wrażenia z użytkowania raczków.

Po kolejnej godzinie wspinaczki docieram na szczyt Great Rigg. Jest wspaniale biało i cicho. Wyjący wiatr tylko wzmaga tę specyficzną ciszę gór. Na szczycie są już dwie panienki. Cały czas widziałem je jako dwa małe ciemne punkciki. Wspinały się jakieś pół godziny przede mną. Pozdrawiamy się przyjaźnie i każdy zatapią się w swoje myśli, kontemplując wspaniałe krajobrazy. To moment, dla którego warto żyć. Dziekuję Ci, Panie Boże za tą chwilę.

 

THE KNOTT - 739 metrów n.p.m.


 

Zapowiadała się mroźna noc. Wieczorem przykryłem samochód jakimś plastykowym wiechciem, aby rano nie zmagać się z górą zmrożonego żelastwa. Jeszcze tylko ziołowa herbatka i skok do łóżka. Kanapki zrobię sobie jutro rano. Niedziela obudziła mnie jednak niespodzianką. Pogoda, która w Alpach oznaczałaby, że tego akurat dnia bogowie nam nad wyraz sprzyjają, tutaj - na wyspach - psuje humor nawet takiemu optymiście jak ja. Ale cóż tam pogoda? Trzeba jechać i już. Przekonuję sam siebie, że wszystko w porządku, ale minę mam niezbyt wesołą. Jest ciepło, nad ziemią wiszą ciemne chmury i tylko czekać aż zacznie padać. Mój cel to Góry Kumbryjskie. Planuje zdobyć dwa szczyty: Hight Street i drugi, o prześlicznej nazwie, The Knott, który po polsku …. nie wiem co znaczy. Gdyby chociaż było tam tylko jedno „t”, to przynajmniej wiedziałbym, że chodzi o węzeł, ale knott? Zresztą jakie ma to znaczenie. Góra to góra - nieważne czy nazywa się knott czy knot. Byle dało się na nią wejść.

Autostrada M6 dość senna tego ranka, jak zresztą w każdą niedzielę, dlatego denerwuje mnie kierowca jaguara, który siadł mi na tylny zderzak zaraz za Lancaster. – Tyle miejsca wkoło – denerwuję się na głos – dwa pasy obok całkowicie puste, a taki musi się zawsze znaleźć i uprzykrzyć życie innym. – Na szczęście zjazd do Kendal i całego Lake District już za parę mil. Mam tylko nadzieję, że jaguar nie przyklei się do mnie na resztę drogi. Ale tym razem mi się udało. Włączam lewy kierunkowskaz i skręcam na trasę A591. Jaguar, widzę go w bocznym lusterku, mknie prosto dalej.

Mijam uśpione kumbryjskie wioski. Jest już Windermere – angielskie Zakopane i Mikołajki złączone w jedno. Jest to stare, uroczym miasteczko leżące nad największym jeziorem Anglii, które nosi taką samą nazwę: Windermere. Ciekawe, które było pierwsze? Zaraza za rogatkami mój GPS ostrzega po polsku, że za jedną milę będę skręcał w lewo na A592. Tam jeszcze nigdy nie jechałem. Do tej pory jeździłem prosto pod szczyt Helvellyn’a. Na A592 ładna niespodzianka. Wąska szosa wije się w górę jak porządna alpejska serpentyna. Wokoło wyrastają góry. Sprawia to niemałe wrażenie, gdyż jeszcze przed chwilą widziałem morze.

Podziwiam potężne fells’y całe pokryte śniegiem. Mój termometr w samochodzie pokazuje 3 stopnie poniżej zera. Muszę uważać na tych serpentynach, bo angielscy kierowcy nie mają doswiadczenia kierowania pojazdem w górach i dodatkowo w warunkach zimowych. I mam rację. Co chwila któryś wjeżdża na mój pas, bo nie potrafi zebrać ostrego zakrętu. Po 45 minutach kręcenia kierownicą dojeżdżam w końcu na miejsce. Robi mi się dobrze na sercu, gdy wjeżdżam do maciupkiej kamiennej wioski o pięknej nazwie Hartsop i widzę dość duży parking tylko do połowy wypełniony samochodami. Tam czeka mnie kolejna niespodzianka. Parking jest za darmo. „Mój Boże” – mówię do siebie – „czegoś takiego jeszcze w Lake District nie przeżyłem. Parking za darmo”. Cieszy mnie to, pamiętając że każda wyprawa pod Helvellyn lub Coniston psuła mi trochę humor, gdy musiałem wysupłać na parking 8 funtów.

Przebieram buty, zakładam kurtkę, nastawiam kijki i w drogę. Szlak biegnie przez wioskę, a po 15 minutach dochodzi do małego jeziorka Brothers Water (Woda Braci) o przeźroczystej jak kryształ wodzie. Mijam kilka farm, psy tylko patrzą na mnie znużone i senne i w końcu wbijam się w górski szlak. Jeszcze tylko mały budynek Pogotowia Górskiego (Mountains Rescue Team) i już jestem sam. Całkowicie sam i wolny. Upajam się przez moment wolnością, ale czar szybko pryska, gdy dostrzegam, co zaczyna się dziać na niebie zaraz nad zarysem dość srogo wyglądających grani. Wszystko zasypane śniegiem. Przez moment gubię szlak. Nie ma tu żadnych oznaczeń. Jest tylko mapa i kompas. Normalnie ścieżki są dość wyraźnie widoczne, ale teraz wszystko jest zasypane śniegiem i nie widać żadnego śladu. Wpadam na jakiś wodospad, którego nie powinno tu wcale być. Jest jednak ładny więc spędzam tam parę minut. Ostatnie kilka zdjęć i trzeba iść dalej. Tylko gdzie?

W końcu decyduję: nie będę szukał szlaku, bo i tak w tym śniegu go nie znajdę. Idę według mapy i zarysu gór. Po pół godziny wspinaczki wpadam na jakieś skały, a potem – przy olbrzymim żlebie – na zmrożone rozlewisko jakiegoś strumienia. Muszę uważać bo lód jest cienki. Po co zamoczyć nogi. Miejsce to pomaga mi jednak dokładnie określić gdzie jestem. Skaczę ze skałki na skałkę, z kamienia na kamień, ażeby tylko nie wpaść na lekko zamrożone bajorka. Są płytkie, ale wystarczająco głębokie, aby po kolana zmoczyć nogi. Skałki na szczęście są suche i bez warstwy lodowej. Można więc bezpiecznie skakać.

Zaczyna padać lekki śnieg. Nareszcie odnajduję szlak, który doprowadza mnie do górskiego jeziorka Heyeswater. Jest pokryte cienką warstwą lodu. Gdy idę jego brzegiem słyszę jak trzeszczy kra. Nieprzyjemne wrażenie. Muszę teraz uważać, aby nie przegapić wejścia na żleb. Jest! Nie jest źle. Śnieg robi się tylko coraz gęstszy. Zaczyna też mocno wiać. Po pewnym czasie przekonuję się, że to wcale nie jest śnieg, ale zamrożone masy mgły, albo całej chmury nawet. Widoczność w każdym razie zaczyna się robić nienajlepsza. Waham się, czy iść dalej. Do krawędzi zostało mi tylko jakieś 100-150 metrów. Kamienie i głazy, których jest tu cała masa, robią się coraz bardziej śliskie. „Wejść, to wejdę, ale jak zejdę?” – pytam sam siebie. – „Bez raków?” Kijki sprawdzają się do tej pory w stu procentach. Pozwalają trzymać balans, ale jak będzie przy zejściu? W końcu decyduję się iść dalej. Robi się stromo i jest już naprawdę ślisko. Jeszcze pół godziny, dwadzieścia minut, kwadrans i… jestem!!!

Niesamowite. Taka strome zbocze. Po drugiej stronie krawędzi jeszcze gorsza stromizna. W zasadzie 400-metrowa przepaść. A środkiem grań płaska jak stół. Szeroka jak luksusowa aleja w jakiejś europejskiej stolicy. Czuję się jakbym szedł po Marszałkowskiej. Pośrodku jest kamienna droga. Wzdłuż biegnie mur, który miał osłaniać od śniegu, albo od ataku nieprzyjaciół. Osłaniać? Kogo? Właśnie osłaniać, bo droga ta środkiem grani jest niezwykła. Ma prawie 2,000 lat. Nazywa się Roman Road (Droga Rzymska) i prowadzi do kolejnego szczytu o dziwnej nazwie High Street (Główna Ulica). Dwa tysiące lat temu przemierzały tym szlakiem rzymskie legiony. Pozwalało im to kontrolować Kumbrię, aby nie odbiły jej celtyccy wojowie. Rzymianie nie mogą przecież pozwolić na to, aby z Kumbrią stało się to samo, co z górzystą Szkocją. Cesarz by tego nie wybaczył. Z tego też powodu kohorty patrolują okolicę z wysoka. Czuję, że dotykam historii. Wkrótce dochodzę do szczytu The Knott (739 metrów n.p.m.). To małe wzniesienie górujące nad resztą grani i Rzymską Drogą. Idę dalej. Droga się wznosi i wspinam się bez wysiłku na kolejny szczyt – High Street. Według mapy jestem już na 810 metrach. W dali dumnie pręży się Helvellyn. Na zboczach trzeciej co do wielkości góry Anglii widzę, że świeci słońce, tu jest zamarznięta mgła. Śniedź. Mógłbym jeszcze tak iść dziesiątki kilometrów. Po obu stronach 300-400-to metrowe przepaście, a ja idę sobie szeroką na 10 metrów, równą aleją. Trzeba jednak wracać. Przede mną 2,5-3 godziny, żeby dojść do parkingu w Hartsop. Ze smakiem zjadam lunch. Dwie przepyszne kanapeczki z żółtym serem, banan i …. Niebom niech będą dzięki ….. gorąca herbata z miodzikiem i paroma kroplami świeżej cytrynki. Zawracam. Nie jest tak źle. Dwa raz ląduję na czterech literach. Mogło być jednak znacznie gorzej.

 

CLOUGH HEAD - 726 metrów n.p.m.

 

 

Góra przede mną ma dziwną nazwę. Już ją widzę, ale nie potrafię wymówić. Chmura się nagle rozchodzi, więc widzę ją coraz lepiej. W niczym nie pomaga mi to w poprawnej wymowie nazwy tej góry. Jest bardzo kamienista. W zasadzie bardzo skalista. Nie da się jej obejść. Wyjmuję mapę. Jest sucha bez jogurtu. Otwieram. Przez Clough Head przebiega tylko jeden szlak. Znacznie wydłuża to droge powrotną. Wydłuża o kolejną godzinę. Albo póltora. Nie ma innego wyjścia. Muszę iść przez górę. Cieszę się jednak, gdy na GPS dostrzegam wysokość góry. Sprawdzam z mapą. Jest taka sama. 726 metrów. Dodaje mi to siły i motywację. Idę. Wspinam się. Jest stromo i spadziście. Po 45 minutach docieram na szczyt. Jestem nagrodzony. Chmury łaskawie się odsłaniają. Pokazują mi dalszą drogę. O ku..... - nie potrafię opanować - to jak stąd do Morskiego Oka. Widzę w dole wijącą się jak żmija szosę. Szosą muszę jeszcze iść - tak pokazuje mapa - jakieś 3 kilometry do parkingu. Nie mylę już więcej. Chowam mapę, żeby nie zmokła na deszczu. Czuję, że włożyłem ją prosto do jogurtu. Nie mylę się. Idę dalej.

 


RYDAL FELL (Heron Pike North Top)

 

Postanowiłem dzisiaj powtórzyć swój ostatni wyczyn i zdobyć jeszcze raz zdobyć Fairfield, ale innym wejściem. Zdecydowałem zdobyć go od zachodu. Wczorajsza BBC-owa zapowiedź pogody obiecywała, że żadne niemiłe zjawisko atmosferyczne nie stanie mi tego dnia na drodze. I faktycznie, gdy tylko o 6:30 otworzyłem oczy, niebo było błękitne, a słońce wstawało leniwie różowym poświtem. Godzinę później byłem już na autostradzie, poganiając starą Toyotę jakby to był rączy i niezajeżdżony jeszcze rumak. Ale dawała sobie świetnie radą z moim parciem do przodu: byle szybciej, byle jak najbliżej gór.

Parkingi były tego dnia wyjątkowo puste. Rzadki to widok w Górach Kumbryjskich, nawet we wtorek. Bez trudu znalazłem wymarzone miejsce (Ck, gdzieś 1 milę na północ od wioski Rydal znajdziesz oficjalny, darmowy parking całodobowy przy samej szosie). Zaparkowałem i wskoczyłem jak wicher w górskie ubranka i buty. Tym razem widziałem już, że nie zbłądzę. Wejście na Farifield znałem już tak dobrze jak ścieżki w ogródku moje babci. O godz. 11:00 byłem już na Skale Artura - Arthur Stone, godzinę później na Great Rigg. Tam też postanowiłem zjeść lunch (kanapki z szyneczką, pomidorek, herbatka z polskim sokiem malinowym kupionym w Tesco). Słoneczko przyjemnie grzało w plecy. Mój nowa podkoszulek termiczny (dry) firmy HH pracował wyśmienicie. Szybciej odparowywał moje poty, niż ja nadążałem je wyprodukować. Jednym słowem, wszystko szło tak jak tylko można sobie wymarzyć przed wyprawą w góry.

Po drodze, zgodnie już z moim zwyczajem, poczyniłem kilka zdjęć oraz nakręciłem kilka ujęć filmowych. Pomyślałem jednak, że już mam w swoim zbiorze zdjęcia z tych miejsc, więc szkoda marnować czas na wyciąganie aparatu. Gdy jednak chowałem aparat do plecaka, odruchowo obejrzałem się za siebie. Tuż za mną rozpościerał się przerażający widok. Niezauważalnie i bez wcześniejszych ostrzeżeń na nieboskłonie pojawiło się coś, co mogło przyprawić o drżenie serca nawet najbardziej zaprawionego i odważnego człowieka.

 

WALNA SCAR - 620 metrów n.p.m.

 

Walna Scar is niewielką górą znajdującą się w południowo-zachodniej części Gór Kumbryjskich. Przez jej szczyt przebiega przełęcz prowadząca od strony południowej na szczyt Coniston Old Man oraz wsi Coniston. Przełęcz ta jest w zasadzie tylko o parę metrów niższa od szczytu, nie mniej rzadko zdarza się, aby ktoś decydował się na jego zdobycie. Idąc w kierunku północnym przełęcz Walna Scar prowadzi na szczyt góry Dow Crag oraz parę innych gór należących do grupy gorskiej Coniston. Relacja z wyprawy na Walna Scar, która miała miejsce w niedzielę 29 kwietnia 2012 roku dotyczy raczej wyprawy na szczyt Coniston Old Man, ale ponieważ posiadam w moich zbiorach dość już obszerną relację z wyprawy na tę góry, poniższa relacja będzie więc poświęcona Walna Scar, gdyż tam w sumie miało miejsce najważniejsze wydarzenie podczas całej tej niedzielnej wyprawy. 

Plan naszej małej międzynarodowej grupki był bardzo prosty: zdobycie Scafell Pike od strony wschodniej. W marcu br. zdobywałem tę sympatyczną górkę od zachodu, więc tym razem potrzebne było małe urozmaicenie. Ponieważ jednak zapowiedzieli w prognozie pogody gwałtowne opady deszczu i ochłodzenie, w ostatniej chwili zmieniliśmy plan pierwotny i zdecydowaliśmy iść na Coniston Old Man.

Na szczycie Conistona byłem już 4 razy i wydawało mi się, że znam tę gorę wystarczająco dobrze, aby nie przejmować się zbytnio złą pogodą. Coniston Old Man ma tylko 803 metry npm, szlak jest dobrze oznaczony i chociaż jej zbocza są dość strome, na szczyt wchodzi się szybko i przyjemnie. Gdy zajechaliśmy na parking w wiosce Coniston było sucho i w miarę ciepło (+9 st. C.): orzekliśmy, że to idealna pogoda na wspinaczkę. Około 11:00 zaczęliśmy więc podbój Conistona. Szło nam się dobrze i czas upływał nam na podziwianiu pięknych widoków i przyjacielskiej pogawędce. Było nas trzech mężczyzna: Irlandczyk M., Anglik J. i ja Bob z Polski.

W połowie drogi spotkaliśmy kobietę w średnim wieku. Schodziła ze szczytu. Uśmiechnęła się do nas i pozdrowiła zwyczajowym: - You’re right! Po niecałej minucie usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk. Odwracamy się do tyłu: kobieta leży na skale i niesamowicie zawodzi. Przez głowę przelaciała mi tylko jedna myśl: „Kręgosłup albo noga”. Zawróciliśmy do niej. Poślizgnęła się na śliskim kamieniu. Z nosa padały krople krwi. Podnieśliśmy ją i posadzili na skałce. Na ścieżce zostały zmiażdżone okulary. To one spowodowały dość bolesną ranę na jej nosie, ale paradoksalnie amortyzowały upadek, chroniąc ją od znacznie gorszego urazu. Po udzieleniu pomocy (wkrótce pojawił się mąż kobiety – też nie podziękowali nam tak, jakbyśmy oczekiwali, ale to już chyba bardzo subiektywna sprawa), ruszyliśmy w dalszą drogę. Po 3 godzinach wspinaczki osiągnęliśmy szczyt Starego Człowieka z Coniston. Tam spotkaliśmy bardzo sympatyczną szkocko-angielską parę, która „just merried” i jak miesiąc miodowy postanowiła przejść w ciągu tego miesiąca szlak szkockich munsorów, poprzez angielskie fellsy Gór Kumbryjskich po Snowdonie w Walii. Byli już w drodze 2 tygodnie i szło im się bardzo dobrze.

Nawet nie zauważyliśmy, podczas przyjacielskiej pogawędki z napotkaną parą (młoda Szkotka była przeurocza i osobiście dała mi buziaka w policzek, gdy oświadczyła, że robię 50 szczytów na swoje 50 urodziny. Pewnie pomyślała, że wczoraj właśnie obchodziłem swoje urodziny. Mniejsza o to, ale buziaczek był słodki), gdy pogoda uległa raptownej zmianie. Stało się to, co Anglicy nazywają: „the hell was unlished – piekło zerwało się ze smyczy). Ponieważ J. miał bardzo złe buty, a wichura zaczynała autentycznie odrywać od skały, postanowiłem wybrać dłuższe zejście, ale znacznie łagodniejsze i mniej wystawione na wiatr. Nie wiem, czy była to dobra, czy zła decyzja, ale dodatkowe 5 godzin wędrówki w okropnym deszczu i porywach wichury doprowadziło nas do granicy wyczerpania. Ja, chociaż byłem najsłabszym punktem w naszym teamie, wycierpiałem najmniej tylko dlatego, że miałem odpowiedni sprzęt i odzież. Reszta, a szczególnie najsilniejszy i najmłodszy Anglik J., dostali bardzo bolesną lekcję chodzenia po górach w byleczym. Doszło do tego, że końcowe 2-3 kilometry musieliśmy wziąć J. pod ramie i prowadzić do końca wyprawy, ponieważ tak osłab z powodu wyziębnięcia. Około 8 wieczorem byliśmy na parkingu. I jeszcze jedna rzecz: ostatnie 4 godziny szliśmy w zasadzie na wyczucie i moją orientacje w terenie, ponieważ padły mi baterię w GPS, a mapę porwał wiatr. Gdy ją dopadłem można ją było użyć tylko na potrzeby toaletowe.

 

View All Stories

Click for Map
sitemap | cookie policy | privacy policy | accessibility statement