Login
Get your free website from Spanglefish
This is a free Spanglefish 2 website.

Kreuzjöchle


Kreuzjöchle

 

Część 1: Spacer w dolinie Horlachtal

W górach Tyrolu wiele zwieńczonych krzyżem szczytów nosi dość popularną nazwę Kreuzjöchle, ale ten jedyny, leżący w środku dziewięciu wyniosłych alpejskich piramid, zapadł mi szczególnie w pamięci. Kreuzjöchle stał się moją małą obsesją: chciałem ten szczyt koniecznie zdobyć, lecz dwa razy wracałem z jego zboczy na tarczy. Dopiero trzecia wyprawa w sierpniu 2009 roku przyniosła zwycięstwo, które o mały włos nie przypłaciłem życiem.

Kreuzjöchle, nazwijmy go dla rozróżnienia, Kreuzjöchle Stubajskie, wznosi się na wysokość 2,643 metrów n.p.m. Otaczają go znacznie wyżsi bracia o dźwięcznie brzmiących nazwach Hörndle (2,986m), Breiter Grießkogel (3,287m), Gänsekragen (2,915m), Grasstaller Grießkogel (3,160m), Strahlkogel (3,295m), Larstigspitze (3,173m), Larstigfernerkopf (3,216m), Westlicher Seeblaskogel (3,046m) i Hoher Seeblaskogel (3,235m), ale to właśnie Kreuzjöchle jest w tym regionie najbardziej popularnym celem górskich wypraw. Cała grupa leży w zachodniej części Alp Stubajskich między uroczymi dolinami Horlachtal i Sulztal.

Chociaż Kreuzjöchle należy do Alp Stubajskich, szlak na jego wierzchołek zaczyna się w wiosce Niederthei w Alpach Öztalskich. Tam też najlepiej szukać bazy noclegowej nie tylko dlatego, że osada ta leży na samym początku szlaku, ale także dlatego, że jest wyjątkowo urodziwa, zamknięta w głębokiej dolinie z kojąco szumiącym potokiem.

Pierwsza próba zdobycia Kreuzjöchle wypadła w lipcu 2007 roku. Byłem wówczas słabo przygotowany kondycyjnie na tą wyprawę i wciąż bardzo bałem się wysokich gór. Udało mi się wtedy wejść na wysokość około 2,100 metrów, co i tak wydało mi się wielkim osiągnięciem. Następnego roku przyjechałem specjalnie na dwa dni, aby podjąć nową próbę wejścia na jej wierzchołek, która także zakończyła się – na tej samej wysokości – niepowodzeniem.

Rok 2009 był jednak inny. Przygotowywałem się równe dwanaście miesięcy na tę wyprawę. Każdego tygodnia wspinałem się po górkach Irlandii, poprawiając kondycję i technikę. Ponadto: codzienny basen, długie spacery, no i wyczerpująca praca w szpitalu, kiedy trzeba było biegać do chorych na każde zawołanie. W sumie ubyło mi wciągu jednego roku 20 kilogramów. To wszystko dobrze mnie jednak zahartowało, aby w końcu, latem 2009, zmierzyć się z Kreuzjöchle.

W Alpy przyleciałem z kolegą z pracy, Michaelem, Irlandczykiem, który wcześniej z górami niewiele miał wspólnego. Dość szybko złapał jednak górskiego wirusa, gdy pokazałem mu kiedyś przy kawie kilka zdjęć z Alp.

W dniu naszego wejścia na Kreuzjöchle pogoda była dla nas bardzo łaskawa. Z domu wyszliśmy przed 6 rano i od razu skierowaliśmy kroki na szlak numer 142. Słońce wschodziło złotawo i można już było poczuć delikatne ciepło promieni. Być może tak się nam tylko wydawało, a ciepło na policzkach było tylko efektem emocji, ale któż to wie na pewno. W każdym razie wszelakie ptactwo śpiewało już pełną piersią, kiedy zbliżyliśmy się do kapliczki Matki Bożej Bolesnej z przecudnym obrazkiem kobiety, w której piersi zanurzonych było siedem potężnych mieczy. Ponieważ malowidło zawierało także zarysy Kreuzjöchle, można było domniemywać, że dzieło to stworzył jakiś lokalny artysta.

Krótki odpoczynek, jakaś wyszeptana nieśmiało modlitwa i można było iść dalej. Po kolejnym kilometrze mijamy uśpione jeszcze schronisko Lartighof na wysokości 1,777 metrów. Nikogo nie było tam jeszcze widać i wydawało się, że tylko nas dwoje znajdowało się w tej chwili na szlaku w tej części Alp. To przypuszczenie okazało się później prawie prawdziwe, bo podczas całej wędrówki spotkaliśmy tylko – i to już podczas schodzenia – dwóch Niemców z Kolonii.

Dość wyczepujące było początkowe podejście, które wiodło przez alpejski las wysmukłych świerków i modrzewi. Z trudem łapiąc oddech, wdrapywaliśmy się przez jakieś 500 czy 600 metrów w górę, dość stromo wijącym się między drzewami szlakiem. Kiedy jednak wyszliśmy na rozległą polane, którą porastała gęsta kosodrzewina, naszym oczom ukazał się prawdziwie niebiański widok. Wszystkie szczyty pokazały się w jednej odsłonie; wszystkie - oprócz naszego Kreuzjöchle - pokryte były długimi jęzorami lodowców. Stanęliśmy przy wartkim strumieniu, nad którym pasły się jakieś księżycowo wyglądające krowy. Cały ten krajobraz jednak był jakby księżycowy. Po pół godzinnym marszu wszystko znów się zazieleniło, co automatycznie poprawiło nasze nastroje. Tak było przez nasepne 2 kilometry wędrówki po dość łagodnym dnie wysokogórskiej dolinki Larstigtal. Podeszliśmy do podnóża szczytu. Tu krajobraz był już całkowicie kamienisty. Poteżne głazy i skały przyprawiały o zawrót góry. Przed nami było jakieś 400-450 metrów dość pionowej wspinaczki. Michael nagle przemówił trochę przestraszony:

- I'm giving up. Nie idę dalej. A ty? - Kiedy milcząco potwierdziłem, dopowiedział: - Poczekam tu na ciebie. Tu, przy tej skale.

- Daj spokój - odpowiadam poirytowany - przecież to ponad 3 godziny czekania. Wracaj lepiej do domu.

- Alright - odpowiedział nieco zawiedziony, że nie chciałem docenić jego poświęcenia.


Część 2: Spotkanie na żlebie

Michael towarzyszył mi przez następny kilometr wspinaczki. Było coraz stromiej i trudniej, aż w końcu usłyszałem gdzieś za moimi plecami wysapane ciężko:
- Wracam.

Rozstaliśmy się bez słów u podnóża szerokiego żlebu Schalblehnisse. Było mu smutno, ale zdawał sobie sprawę, że dalej nie dałby rady. Ruszyłem sam w dalszą wspinaczkę. Poczułem się nieco wyzwolony, ale było mi go również żal. Nic jednak nie mogłem na to poradzić.

Musiałem teraz przejść na drugą stronę żlebu wąską, wiszącą nad przepaścią ścieżką. Nade mną kłębiły się zbite masy lodu i śniegu, które utkwiły głęboko na przełęczy pomiędzy dwoma potężnymi szczytami Larstigkopf (3,063) i Larstig Spitze (3,172). Tuż nade mną, jakieś 700 metrów wyżej, wisiał potężny lodowiec Larstig. Pomyślałem, że gdyby urwał się w tej chwili chociaż jeden ząb lodu nic nie mogłoby mnie uratować. Spojrzałem przez chwilę na jeden z takich ząbków przez obiektyw mojego aparatu. „Bagatela – myślę sobie – jeden taki ząbek to chyba ze 3 albo 4 szczyty jasnogórskie. Myśl o rodzinnym mieście nie przyniosła jednak ukojenia. Szybko przeszedłem na drugą stronę, starając się nie patrzeć więcej w górę. Teraz wyłonił się przede mną kolejny lodowiec, łączący Larstig Spitze z potężnym Strahl Kugel (3,288). Ten jeszcze bardziej niż poprzedni szczerzył nade mną swoje kły i szeroko w dół wywalił z siebie swój długi, szary jęzor. „To przecież niemożliwe, żeby tak coś się teraz oderwało – przekonywałem sam siebie. – Przecież byłoby jakieś ostrzeżenie typu „Uwaga, lawiny!” lub coś w tym stylu”. Na szczęście dochodziłem już do brzegu drugiego żlebu.

Postanowiłem chwilkę odpocząć, gdy dotrę do początku grani Kreuzjöchle. Zdjąłem plecak i sięgnąłem po butle z wodą, gdy nagle coś za mną potężnie zagrzmiało i strzeliło. Kiedyś słyszałem podobny odgłos w Beskidach, ale to strzelali dynamitem w kamieniołomach, ale skąd tutaj taki odgłos? W pewnym momencie zobaczyłem jak w dół zaczął walić odłamany cztero-jasnogórski ząb molocha. Byłem w bezpiecznej odległości, ale trasa jego zloty przebiegała przez mój szlak, którym właśnie przeszedłem. – Co jest?! – zawołałem do siebie głośno. – Przecież nic nie powinno się tu odłamywać!

Poczekałem parę minut przyglądając się lecącym w dół odłamkom skalnym. Za chwilę nowy strzał i znów leci ząb wielkości kilku pałaców kultury i nauki. I kolejny, wielki jak bazylika św. Piotra w Rzymie. Poczułem lekkie dygotanie w sercu. „Przecież gdybym szedł tamtędy 15 minut wcześniej dostałbym w łeb!” Próbowałem uspokoić emocje. Po chwili słyszę jednak ludzki głos. Ktoś jakby wołał: bert! bert! Gdzieś tam między skałami dostrzegam coś czerwonego. Jakaś podskakująca w dali kropka. „No nie! Do jasnej choler! Po co on tu lezie?!” Pytam siebie w myślach, nieźle się irytując, gdy rozpoznałem znajome kształty Michaela.
- Wait for me! Wait!

Część 3: Ucieczka przed lawiną

- Dlaczego się wróciłeś, miałeś przecież iść do domu? – pytam z wyraźną pretensją w głosie.
- Siły mi wróciły – odpowiada Michael. – Pomyślałem, że mógłbym spróbować wejść na tę górę.
- Wejść to wejdziemy i nawet zejdziemy, ale co dalej?! Cienko to widzę, jeśli nadal będzie tak bombardować.
- Eee, jakoś się prześlizgniemy. Uda nam się, tak jak i udało mi się przyjść tutaj między lawinami. – Widzę, że gość nie pojmuje niebezpieczeństwa, chociaż śmierć o mało nie zajrzała mu w oczy.
- Nie ma o czym rozmawiać – rzucam zrezygnowany. – Ale wiedz, że to nie zabawy z turlaniem kamyków na dublińskiej plaży.
- No nie żartuj, przecież nie jest tak źle. Zleciały dwie bryły śniegu i po strachu.
- Bryły sniegu?! – omal nie wrzeszczę. – To przecież były kolosy kilka razy większe od katedry św. Patryka. Bryły zbitego lodu, które mają po kilkadziesiąt tysięcy lat, albo jeszcze starsze.
- Taaaak! A ja myślałem, że to śnieg z ostatniej zimy dopiero teraz topnieje.
- Dobra, wspinamy się dalej – mówię zażenowany i zarzucam na siebie plecak.

Do wierzchołka Kreuzjöchle było tylko 400 metrów po dość pionowej, żwirowej ścieżce, która co kilkanaście metrów gdzieś znikała, bo znowu wynurzyć się gdzieś spod skały. Czuję jak płuca kładą się dosłownie na ścieżce. W zasadzie czuję w środku pracę nie własnych płuc, ale raczej jakiś rozgrzanych do czerwoności miechów w piecu hutniczym. Michael morduje się jakieś sto metrów poniżej, ale nie jest mi go żal. Wypił już całą butle wody i pewnie na szczycie będzie prosił o łyk z mojej flaszki. W końcu jesteśmy. Drewniany krzyż z napisem góry i wysokością potrafił na moment ukoić zmęczenie i lęk przed powrotem. Usiadłem na kamieniu i wyciągnąłem aparat. Michael doczłapał się jakieś 10-15 minut później. Ciężko oddychał, ale nie usiadł tak jak ja, ale poszedł jeszcze – prawie na czworakach – pod sam krzyż. Upadł na kolana, złapał drzewca i zaczął się modlić. Trwało to około 10 minut zanim dosiadł się do mnie. Nie poprosił o wodę, więc sam dałem mu parę łyków z mojej butli. Po sesji zdjęciowej oraz widoku dwóch kolejnych lodowych brył, które spadły z lodowców Grastal i Larstik gdzieś w pobliżu naszej drogi powrotnej, podjąłem decyzję o powrocie. Nie ciało nam się ruszyć z miejsca, bo widok był zdumiewająco przepiękny. Ciepło i delikatnie pieścił nas południowy wiatr, a słońce delikatnie zerkało zza chmur. Nie zapowiadało, że będzie padać. Czas jednak wracać. Poczułem, że lęk znów zagościł w moim sercu, chociaż od pół godziny panowała wszędzie cisza.

- Potrzebujemy jakieś 15-20 minut, żeby przedrzeć się przez oba żleby pod lodowcami. Na każdy żleb przypada 8-10 minut. Raczej niw widziałem, żeby spadające bryły lodu uderzały poza żleb. Wszystko dzieje się w środku.
- No właśnie – odpowiada Michael – nie ma się więc czego obawiać.
- Nie ma się czego obawiać? – czuję jak wraca mi złość. Tylko że szlak biegnie po dnie obu żlebów. Chyba, że chcesz wracać z drugiej strony góry. Też jest nielicho stroma, ale bezpieczniejsza. Tylko, że około 8 godzin dodatkowej wędrówki.
- Co?! To wolę zginąć od razu od uderzenia maczugi, niż zdychać przez 8 godzin z pragnienia i wycieńczenia.
- No to idziemy! Tylko uważaj. Jak usłyszysz jakiś trzask, patrz gdzie to dziadostwo leci i staraj się chować pod jakimiś skałami.
- Jest tam kilka solidnych kamieni – odpowiada Michael. Nawet słoń by się tam mógł schować.
- Hmmm – już nic nie mówię i tylko spoglądam krytycznie na jego masę ciała. „Nawet słoń” – dopowiedam sobie w duchu".

Ostrożnie stąpamy po żwirowatej wąskiej ścieżce. Wchodzimy na tor, przez który potencjalnie może przelecieć bryła lodu i kamieni. Po jakimś czasie napotykamy się na świeżo zasypane odłamkami lodu i skał odcinki ścieżki. Na szczęście nie jest trudno przejść przeszkody. Jeszcze kilkanaście metrów i pierwszy żleb mamy z głowy. W końcu jesteśmy na miarę bezpiecznej przestrzeni między żlebami. To jakieś 170-200 metrów. Trudno mi podjąć decyzję, czy trochę tu odpocząć, czy jednak iść dalej. Rzucam:
- Idziemy.

Michael nie protestuje, tylko idzie za mną. Dochodzimy do krawędzi drugiego żlebu. Jakieś 400 metrów. Trzeba zejść znacznie głębiej niż przy pierwszym żlebie, ale szybko spuszczamy się na dół. Teraz trochę prostej i wspinaczka pod górę. Żwir usuwa nam się pod butami. Czuję jak ogarnia mnie panika. Chciałoby się biec, ale jest dość stromo i żwirowato. Nie da się. Gdyby teraz coś urwało się w górze, to jesteśmy dwa trupy. Wdrapujemy się coraz intensywniej. Pierwszy rwę dłońmi krawędź żlebu. Jestem na górze. Michael posuwa się jakieś 15-20 metrów za mną.
- Szybko! – krzyczę. – Naglę słyszę jakiś trzask, jakby grzmot, dobiegający z góry. – No szybko! Rusz się!

Podaję mu rękę i prawie wciągam na bezpieczną stronę. Wstajemy. Przed nami jest duża, potężna skała. To nasza wybawicielka. Jesteśmy uratowani. Wpadamy pod zwis skały. Tu nam już nic nie grozi. Zrzucam plecak i nerwowo szukam aparatu. Grzmot coraz bardziej rośnie w decybelach. Widzę, że to już nie jest jakaś bryła lody wielkości trzech jasnogórskich szczytów, ale cały lodowy zwis oderwał się od całej reszty lodowca. Mam już w ręku aparat. Trzęsącymi się rękami przesuwam funkcję filmowania. Ustawiam obiektyw. Filmuję. Baterie odmawiają jednak posłuszeństwa. No cóż: tak często bywa. Przypominam sobie jednak, że przecież zfilmowałem ze szczytu Kreuzjöchle jeden z lęcących w dół odłamów skalno-lodowych. Mam ją więc. Moja lawina, od której śmiercionośnych jęzorów udało nam się uciec.

Click for Map
sitemap | cookie policy | privacy policy | accessibility statement