Login
Get your free website from Spanglefish
This is a free Spanglefish 2 website.

Pasterze


LODOWIEC ALPEJSKI


5. PASTERZE - ok. 2,000 metrów n.p.m.

 

– O, tutaj widać – próbuję na głos wyczarować w skale coś, co chociaż w połowie przypominałoby resztki szlaku górskiego. – No, widać przecież wyraźnie. Co, nie?! – pytam sam siebie, dobrze wiedząc, że i tak nikt nie odpowie. Jestem sam. Całkowicie i beznadziejnie sam. – Tutaj musiał być szlak. To przecież zarys ścieżki. Nie odnowili w tym roku i trudno ją teraz dostrzec – przekonuję, boleśnie przeczuwając, że nie ma w tym miejscu żadnej ścieżki. Nie ma żadnego szlaku. To tylko cień pada ciemną smugą na skałę porośniętą w paru miejscach trawą. I mimo mocnego przeczucia, z trudem dozwalam, aby fakt ten dotarł wreszcie do mojej świadomości. Nie chcę dopuścić do głosu prawdy, że najzwyczajnie w świecie zgubiłem drogę. Próbuję jeszcze na siłę wykrzesać z siebie ostatnią iskrę nadziei, ale ten drugi, złośliwy głos, który wydobywa się gdzieś z jakichś nieznanych mi bliżej zakamarków mojego wnętrza, krzyczy już głośno:

– Zgubiłeś się, baranie. Nigdy nie słuchasz jak ci dobrze radzę.

– No dobra, zgubiłem się – próbuję go zagłuszyć – ale jak iść dalej? No, jak? – pytam na głos, ale tylko wiatr głośnym echem odbija się od szczytów gór. A potem już tylko cisza. Głucha, przejmująca cisza.

Jestem w górach już osiem godzin. W plecaku smutnie podskakują, równo z rytmem odmierzanych kroków, jakieś resztki jedzenia. W 1,5-litrowej butelce chlupie wypita do połowy woda. To właśnie ten bolesny moment, gdy trzeba w końcu przyznać się przed samym sobą, że od pewnego czasu podążam fałszywą ścieżką. Boli to szczególnie dotkliwie, gdy przypominam sobie jak zignorowałem wyraźne ostrzeżenie intuicji mówiącej mi, że to nie jest chyba właściwa droga, że zgubiłem szlak i że lepiej będzie wrócić do miejsca, które potrafiłbym zlokalizować na mapie. Później było już za późno. Gdzieś wyrosły nagle z ziemi potężne szczyty i przepaściste zbocza, które całkowicie zasłoniły jakikolwiek widok. Gdy próbowałem wrócić do poprzedniego miejsca, natrafiałem na krawędzie jakichś przepaści, kotlin i ciemnych dolin. Nagle wyrastały ostre wzgórza, których wcześniej z pewnością nie widziałem.

Ogarnęły mnie złowrogie przeczucia. Czułem, że zaczyna dominować we mnie myśl, której tak bardzo się obawiałem. Po chwili myśl zamieniła się w silne uczucie: pewnie przyjdzie mi tu umrzeć. Było to silne odczucie, które z lekka paraliżowało mięśnie i podnosiło do góry włosy, począwszy od łydek, a kończąc na głowie. Było zimne i wilgotne, aby za chwilę stać się gorące jak rozgrzane żelazo. Panika.

Miałem tego dnia do zrealizowania dość ambitny plan. Chciałem w jeden dzień przejść południowo-wschodnim zboczem Grossglocknera z lodowca Pasterze do schroniska Salmhütte, a później w dół do Lucknerhaus i, ja planowałem, jeśli uda mi się złapać ostatni autobus do Kalsa, to noc spędzę we własnym łóżku. A jeśli nie, to prześpię się w Lucknerhaus. Gazda, u którego wynajmowałem pokój w Glor pod Kalsem był również właścicielem jednej z turystycznych bacówek w Lucknerhaus. Powiedział mi, gdzie znaleźć klucz i jeśli złapie mnie noc to mogę tam przenocować.

– Gdzie ja jestem? – nie mogę pohamować gradu pytań. – Przecież miał to być taki prosty szlak. Wybrałem 741, tzw. Wysoki Wiedeński (Wiener Hohenweg), który miał mnie doprowadzić prosto do Salmhütte. Czuję, jak ogarnia mnie nowe rozbrajające uczucie – wstyd. Tak wstyd okazał się o wiele bardziej trudny do zwalczenia niż złość i strach. Zresztą wszystkie te uczucia zlały się w jedno. Dojmujące uderzenie strachu, złości i lęku paraliżowało całe ciało. – Adreanina – przyszło mi nagle do głowy. – Może pomóc, ale może też zabić. Co robić? Gdzie iść? - Wręcz z obrzydzeniem spoglądam na mapę i kampas (który to już raz?) i zawsze ten sam bezwład, który zaczyna już żyć własnym życiem. Wydawało mi się, że powinienem skręcić w lewo i iść na dół, ale po pół godzinie zbocze zaczęło się nagle wznosić i wszedłem na długi jęzor lodu. Skąd tu ten lód? Przecież Pasterze powinienem mieć z tyło jakieś 4 lub 5 godzin marszu. Czyżbym kręcił się w koło? Dochodziła już szósta po południu. Wokół mnie nieprzyjazne skały i any śladu ścieżki lub żywej istoty. Uświadomiłem sobie, że od 10 godzin nie spotkałem żadnego człowieka. Usiadłem. Zjadłem resztkę kanapki, zostawiając na czarną godzinę kawałek czekolady. Na szczęście nie padało.

Pierwszy zmrok przyszedł bardzo szybko. Prawie niezauważenie. Zaczynało się robić zimno. Założyłem na siebie wszystko to, co niosłem w plecaku. Nie żałowałem sobie pochwał, że zabrałem ze sobą gruby polar. Teraz kurtka i spodnie przeciwdeszczowe. Znalazłem jakąś wydrążoną do wnętrza skałę, pod którą rósł dość miękki mech. Rozłożyłem na nim pokrowiec przeciwdeszczowy na plecak i wygodnie rozłożyłem zmęczone ciało. Pod głowę jeszcze tylko plecak i zacząłem rozmyślać. Próbowałem się modlić i dość nawet dość intensywnie, ale modlitwę w końcu zgoniła pewna myśl, która nagle przyszła mi do głowy. Czytałem parę dni wcześniej książkę Thomasa Mertona o modlitwie kontemplacyjnej, w której napisał, że modlitwa wypowiedziana w zaciszu własnego pokoiku bywa Bogu milsza niż największe ćwiczenia mistyczne w górach. Fragment ten ostatecznie zaważył na tym, że zrezygnowałem ze wszelkich prób uskuteczniania w górach medytacji, kontemplacji i innych starożytnych ćwiczeń duchowych. Nawet nie wiem kiedy usnąłem.

Zbudził mnie przejmujący chłód. Otworzyłem oczy. Był jeszcze mrok, ale mogłem już dostrzec kontury skał. Właśnie wtedy przyszedł mi do głowy Jezus, ktory wcześnie rano chodził w góry, aby się modlić. – Boże, jak tu zimno i nieprzyjemnie – szepczę do siebie. – Nie lepiej mu było pomodlić się gdzieś na dole, we własnej izbie, niż łazić po ciemku w góry na modlitwę? Ja też mogłem spać teraz w Kalsie. Albo przynajmniej zobaczyć lodowiec i przespać się gdzieś w Heiligenblut. – Zacząłem myśleć o dziwnej nazwie tej wioski. – Ale nazwa. Też wymyślili. Gdzie mieszkasz? W Świętej Krwi – bawię się słowami. – Jadę na rynek do Świętej Krwi – próbuję znaleźć w sobie jakieś resztki dobrego humoru. Ale do dobrego humoru było mi jeszcze bardzo daleko. Byłem głodny i zmarznięty. A najgorsze, że nie wiedziałem gdzie jestem.

Po kilku minutach mrok jakby ustępował. Podniosłem się z posłania i rozejrzałem na wszystkie strony. Przede mne wyrastały potężne osnieżone szczyty, turnie i skały. Nagle coś czerwonego albo purpurowego rozbłysło na najwyższych partiach szczytów. To, co wcześniej było jeszcze srebrzystymi płatami ludu i śniego, stało się nagle krwawoczerwone. Nie mogłem oderwać oczu. Nie widać było jeszcze słońca, ale jego pierwsze promienie czyniły ten niesamowity efekt. Purpurowa światłość porannego brzasku z każdą sekundą obniżała się i zacząła docierać do gołych, granitowych skał. W pewnym momencie poczułem się jakbym znalazł się na dnie jakiegoś ogromnego naczynia, które wypełniało się krwią. Ciemna, już teraz prawie bordowa czerwień zalewała wszystko. Pomału dochodziła do moich stóp. Poczułem się nieswojo, ale moje serca zaczęło jednak wypełniać nowe uczucie. Radość i ... tak, to było szczęście. Ten nieuchwytny moment, kiedy możemy wręcz poczuć i dotknąć to, co chyba jest szczęściem całkowicie mnie pochłaniał. Byłem jakby w nim całkowicie zanurzony. Trwało to tylko krótką chwilę, ale już się nie bałem. Nie czułem głodu, ani zimna. Słońce wreszcie wzeszło i wszystko w mgnieniu oka stało się jasne. Spakowałem plecak i zacząłem iść przed siebie. Po kwadransie wyrósł przede mną słóp z oznakowaniem szlaku. Zobaczyłem numer szlaku 915 i kieunek na Heiligenblut – 1,5 godziny. Święta kraw. Warto było się w górach zgubić.

Click for Map
sitemap | cookie policy | privacy policy | accessibility statement